Będzie mi niezmiernie miło, jeśli podzielicie się ze mną komentarzami, wrażeniami, wdacie się ze mną w dyskusje i polemiki.

Dziękuję za każdy komentarz, za każdy ślad, który zostawiacie.

To, że czytacie moje recenzje i książki, które subiektywnie acz z wielką szczerością i przyjemnością staram się ocenić, oraz to, że chcecie mi o tym powiedzieć, jest dla mnie najpiękniejszą nagrodą.

czwartek, 29 marca 2018

O artystycznych półprawdach i fikcji.

"Mapa i terytorium" Michel Houellebecq  8/10   

 

Nieczęsto zdarza mi się poczuć tak ogromną pokorę wobec tekstu, który przeczytałam. I wcale nie o  wyszukany język literacki tu chodzi ani o formę, która nota bene nawet nie pojawiłaby się wśród moich pomysłów, gdyby przyszło mi podobny tekst skonstruować. To co mam na myśli to nieograniczona wiedza, jaką prezentuje tu w pigułce






niedziela, 25 marca 2018

O innej wersji międzywojnia.

"Impuls" Tomasz Duszyński  7/10


Jak na prawdziwą "wietrzną istotę" przystało, lubię czasem skłonić się ku zapiskom z wojny, o wojnie czy też ku fantazjom o wojnach domniemanych i zbudowanych na wyobraźni. Te ostatnie to zwykle przeszłość czy też przyszłość alternatywna, która daje pole do popisu autorom, którzy należą do mojego ulubionego gatunku marzycieli, próbujących znaleźć odpowiedź na dręczące zarówno ich jak i nas pytanie: co by było, gdyby. 
Takim właśnie założeniem kierował się Tomasz Duszyński tworząc "Impuls" - książkę tyleż niezwykłą w wizjach autora, co przyjemnie i bardzo zgrabnie łączącą elementy różnych gatunków. Nie jest bowiem intencją autora wrzucenie nas w pasmo nieprawdopodobnych wydarzeń i opisanie niezrozumiałą terminologią wyimaginowanych tworów ludzkiego czy też nadprzyrodzonego "umysłu". Jest nią natomiast świetna zabawa faktami, przetykana przykładami na bardziej udane niż w rzeczywistości wykorzystanie wielkich polskich umysłów, by wspomnieć tylko o Janie Szczepaniku czy Ignacym Mościckim.

Bohaterami opowieści uczynił Pan Duszyński polską rodzinę o arystokratycznych korzeniach, targaną takimi samymi bolączkami i troskami uczuciowymi, emocjonalnymi, ekonomicznymi oraz rzecz jasna politycznymi (z racji obranego czasu akcji) jak każdą inną współczesną im rodzinę. Autor równomiernie przerzuca akcję z ojca wynalazcy na walczących na froncie synów i niepokorną córkę, czyniąc ich pełnoprawnymi uczestnikami wydarzeń. Co do samych wydarzeń, choć rzecz jasna podkolorowane, odmienne od faktów, zmieniające historię i jej uczestników, to jednak bazują one na wydarzeniach, które nie są nam obce, a jeśli takie są, to wydają się raczej prawdopodobne niż kompletnie wyssane z palca. Pojawiają się nazwiska polityków doskonale nam znanych, na ich słabościach i przypadłościach autor buduję alternatywę dla polskiej sytuacji politycznej dwudziestolecia międzywojennego. Warto podkreślić, że jako godne uwagi, autor podaje w posłowiu inne teksty, które opowieści o owym okresie opierają na faktach, dokumentach czy też domniemaniach, lecz takich, które znajdują bardzo trafny i sensowny powód istnienia.

Oczywiście można z niechęcią patrzeć na tego typu zabiegi. Można upierać się, że jest to rodzaj wypaczania historii. Ale mnie osobiście taki rodzaj fantastyki bawi (szczególnie w wykonaniu osoby będącej dla mnie mistrzem gatunku, Marcina Ciszewskiego). 
Trzeba oddać twórcy "Impulsu" należne uznanie za to, że potrafi tak zbudować suspens, opowieść i poboczne wątki tego typu literatury, że czytanie całości sprawia czystą przyjemność. Może dzięki rozbudowanym opisom z pogranicza obyczajowości, może dzięki niezwykle zgrabnym wtrąceniom z "pamiętnika" Naczelnika Piłsudskiego, może także dzięki płynnemu przepływaniu pomiędzy bohaterami a także pomiędzy opisami scen batalistycznych, indywidualnych pojedynków na pięści i Golemy oraz szpiegowskich podchodów, autor prezentuje nam powieść, którą czyta się lekko ale i z zastanowieniem. Lubię, kiedy rozrywka miesza się z wiedzą, kiedy niecierpliwie przewracając strony by kibicować bohaterom, jednocześnie zastanawiam się jak daleko alternatywny obraz świata przedstawiony od autora odszedł od realiów lub faktycznych zachowań osób znanych mi ze źródeł historycznych. Bardzo dobry sposób na spędzenie wolnego czasu, polecam.

Wydawnictwo: Sine Qua Non, 2017
Liczba stron: 368

niedziela, 18 marca 2018

O rysunkowej zabawie w morderstwo.

"Kredziarz" C.J. Tudor 7/10 


Po przeczytaniu tej książki mam ochotę na napisanie rozprawki typu za i przeciw. Tyle samo pozytywnych co negatywnych odczuć umieściło mnie w recenzenckim zawieszeniu i każe tyleż chwalić co ganić.

Pani Tudor prezentuje nam dwa wyrywki z życia Eddiego, rodziny i przyjaciół. W 1986 roku chłopak ma dwanaście lat, szkołę, sąsiadów, fascynacje dziewczynami, rowery, plac zabaw i pierwsze przedziwne doświadczenia z ludźmi, których spotkanie zaważy na jego dalszym życiu. Już tutaj autorka sprawnie balansuje pomiędzy prozą codziennego dnia lekko przestraszonego życiem, na pozór wyjątkowo poukładanego i dobrze wychowanego nastolatka a barwnymi, by nie rzec krwawymi opisami wydarzeń, zupełnie do owej mało ciekawej codzienności nie przystających. Tu językiem prostym, jak przystało na nastolatka ale i pełnym przemyśleń, jak przystało na przestrzeń czasową mającą wielki wpływ na przyszłość, autorka wprowadza nas we wcale niełatwy świat grupki przyjaciół, która doprowadzi nas do bardziej czy mniej oczywistego finału.

W 2016 roku, czterdziestodwuletni Eddie zaczyna do nas mówić głosem starego kawalera, równie ułożonego i grzecznego jak jego dwunastoletnia wersja. Niekiedy powiela lęki sprzed trzydziestu lat, niekiedy wykazuje się dorosłością ocierającą się niemal o starcze (sic!) nudziarstwo Co ważne, nadal w sposób nienachalny wygłasza jako narrator mądre i wpływające na rozwój wypadków sentencje i spokojnie acz skutecznie dąży do rozwikłania ciążącej mu i powracającej niczym bumerang zagadki sprzed lat. 

Język, którym podawane są opowieści obu wersji Eddiego jest zaskakująco dobry, aż dziwne, że debiutantka w tak subtelny a jednocześnie profesjonalny sposób operuje słownictwem i stylistyką, które pozwalają nam czuć się jak kolejny z wsiadających na rowery i pędzących ku lasowi szczeniaków, by zaraz wsunąć nas w nauczycielski garnitur opanowania i zachowywanej, pomimo krwawych wydarzeń, angielskiej klasy czy wręcz flegmy. Gdy pani Tudor chce nas zabawić elementami horroru czy thrillera, sny i zjawy podaje z równie wielkim smakiem i, trzeba przyznać, z równie wyszukaną klasą lingwistyczną. 

Gdzie zatem doszukałam się jakichkolwiek "przeciw"? Otóż mam do owej książki, mieniącej się mianem thrillera, ba, nawet horroru jako rzecze "Daily Express" pretensję o to, że ani jednym ani drugim gatunkiem, moim zdaniem nie jest. Ładnie i płynnie toczy się owa historia ale z jakiegoś powodu, mniej więcej od połowy książki, pewne ostateczne rozwiązania stają się nie tylko przypuszczeniem ale wręcz pewnością. Zwroty akcji (przy czym słowo "zwroty" wydaje się być co najmniej lekkim nadużyciem) prowadzone są tak łagodnie, że ani strach ani zaskoczenie czy zdziwienie nie było moim udziałem. Polecam przeczytać "Kredziarza" bez przekonania, że czyta się gatunek określony na obwolucie, czy nawet "około thrillerowy",  raczej smakować niezły poziom literacki niż szukać ekscytacji czy dreszczyków emocji. Dobra literatura, od której można się oderwać i którą można odłożyć nawet na dwie chwile nie tracąc wątków, emocji ale też i przyjemności.

Wydawnictwo: Czarna Owca, 2018
Tytuł oryginału: The Chalk Man
Tłumaczenie: Piotr Kaliński
Liczba stron: 384

czwartek, 15 marca 2018

O miłości niosącej ból.

"Czarna" Wojciech Kuczok  9/10


Jestem wstrząśnięta.

Książki, które powodują u mnie nieodpartą chęć ocenienia ich najwyższymi notami to te, które wprowadzają mnie w letarg. W stan, po którym przyjemność podążania za bohaterami powoduje długo jeszcze uspokajający błogostan. W stan, który budzi we mnie współodczuwanie szczęścia. W stan, który nie pozostawia mnie obojętną na przeżycia postaci i każe z zapartym tchem śledzić ich losy aż do ich rozwiązania, szczęśliwego bądź nie. Wreszcie w stan, który powoduje, że jestem wstrząśnięta, całkowicie odrealniona, wtopiona w uczucia, które zostały przedstawione na piśmie. Tego ostatniego właśnie dostarczył mi Wojciech Kuczok.

Seria, w której powstała opowieść o Czarnej bazuje na faktach, lecz co innego fakty przedstawić a co innego zaprosić nas w świat bohaterów tak głęboko, że targaja nami emocje sięgające skrajnych biegunów. 
Mała polska mieścina, zupełnie niezachęcająca do czytania o niej choćby w informatorze złożonym z suchych faktów i kilku nazwisk radnych. Bohaterowie nieciekawi z zasady, ze społecznego nadania tejże nieciekawości - tartaczny potentat i jego żona, nauczycielka, kilka matek, jakieś dzieci. Szarość, nijakość, marazm. W owe nudne tło Pan Kuczok wlewa pozornie prostą opowieść o banalnej nieprzyzwoitości - tradycyjnym trójkącie małżeńskim. Po czym zaczyna bawić się naszymi emocjami niczym niezgrabnymi marionetkami zależnymi jedynie od jego widzimisię, od jego sympatii przelewających się z bohatera na bohatera, od sposobu opowiedzenia danej historii czy zatrzymania nas przy, wydawać by się mogło, nieznaczącym wiele wydarzeniu. 

Bawi nam się autor słowem w sposób wręcz niewiarygodny. Przetoczyły się przeze mnie wszystkie emocje. Gniew i niezgoda na ranienie rodziny, na niedbałość o uczucia innych, na egocentryzm kochanki i naiwność żony. Zupełnie nie dopuszczane wcześniej przez moje morale poczucie współczucia dla kobiety, która poprzednio ów wspomniany gniew wywoływała. Fizyczne współodczuwanie degradacji. Wreszcie bolesne do szpiku kości i głębi duszy utożsamienie się z szarpanymi od brzegu do brzegu bohaterami, z ich psychiką i fizycznością. I nie o jednej postaci tu piszę. Piszę o nich wszystkich, uwikłanych w tę jakże banalnie brzmiącą a jakże wstrząsającą tragedię rodzinną. 

Męski egoizm, zachłanność nieposkromionych żądz ale i źle pojętych kobiecych uczuć, niszcząca fala zmian emocjonalnych prowadzących ku zgubie winnych i niewinnych - wszystko to dostajemy opisane językiem, któremu ja osobiście nie umiem się oprzeć, któremu ulegam i który mnie w siebie całkowicie angażuje. Styl pisania Kuczoka jest bowiem bardzo mi bliski. Oboje lubimy zabawę stylistyką, nieobce mi są stosowane często inwersje i akcentowanie nieoczywistych fragmentów zdań. Odwołania do emocji i granie na nich, to sposób na wciągnięcie w grę czytelnika najbliższy memu sercu. Dlatego przez "Czarną" przepłynęłam. Nie na łagodnej fali lecz na przelewającym się strona po stronie bólu, współcierpieniu a momentami niewiarygodnym zaskoczeniu. Bo spowodować bym z gniewu, odrzucenia i dezaprobaty przeszła we współczucie i niezgodę na zasłużoną poniekąd karę, trzeba naprawdę języka, który porusza we mnie każdą z emocjonalnych strun. Zaś zakończenie, choć jak wspomniałam oparte na faktach, zostanie ze mną na długo Panie Kuczok, trafiło i zabolało bowiem mocno i celnie. 

Polecam. Walory językowe i wartość emocjonalna zawarte w "Czarnej" są, według mnie, nie do przecenienia. 

Wydawnictwo: Od deski do deski, 2017
Seria: Na F/Aktach
Liczba stron: 240

środa, 14 marca 2018

O jednym człowieku wśród wielu istot.

Margaret Atwood "Oryks i Derkacz" 7/10


Po pozycje science fiction sięgam rzadko, nie jest to mój ulubiony gatunek i raczej mnie śmieszy niż zapewnia intelektualną rozrywkę. Wiadomo mi również, że sama Margaret Atwood od takiego zaszufladkowania bardzo długo stroniła. Być może, pisząc w 2003 roku "Oryksa i Derkacza", pierwszą część trylogii, nie spodziewała się jak doskonale owa powieść wpisze się w bardzo teraz modny trend post apokaliptyczny. A dlaczego trafiła i do mnie? Ponieważ w moim idealistyczno-racjonalnym, odpornym na smoki fantasy i kosmodromy sci-fi umyśle, jest miejsce na fantazję naukową, na snucie domysłów i wyobrażanie sobie świata takim, jakim (to ważne) naprawdę mógłby się stać. Jest bowiem Margaret Atwood mistrzynią tego, co bardzo nieprofesjonalnie nazywam literaturą "co by było gdyby". Tego jej typu, który nie krzyczy do nas absurdami czy baśniami z dzieciństwa, ale dzieli się obrazami, które z naukowego punktu widzenia naprawdę można dojrzeć w szeroko pojętej przyszłości. Oczywiście "gdyby". 

Oryks i Derkacz to postacie jak najbardziej ludzkie. Oryks w swym pięknie i ulotności, a Derkacz w swym intelektualnym zapamiętaniu, są przykładami na to, jak ludzie mogą odbierać życie, jak mogą kształtować swój świat prywatny i zawodowy. A i główny bohater, hedonistyczny niebieski ptak, to typowa dla naszych czasów postać. Choć poznajemy ich wszystkich w niedalekiej przyszłości, skalanej już podziałami, sztucznością i wzajemną niechęcią, są oni dalecy od postaci, które odpychają tych, którzy nie są miłośnikami androidów czy kosmicznych stworzeń prosto z dziecięcej wyobraźni. Oni są zwyczajni, są ludzcy, są podobni do nas i dlatego mocno do siebie przyciągający.

Jimmy-Yeti to jedyny ocalały (przynajmniej jak on sam sądzi) z epidemii, która wtargnęła w życie ludzi i skutecznie je w większości przypadków unicestwiła. I nie jest to waleczny rycerz, ostatni sprawiedliwy czy anielska postać mająca moce niespotykane zwykle u Ziemian. Atwood czyni go tak zwyczajnym, tak bardzo pozbawionym wyjątkowości, że bezwiednie ale i z wielkim zaangażowaniem razem z nim przeżywamy każdy dzień walki o przetrwanie, wraz z nim leczymy chorą stopę, szukamy pożywienia i chronimy się przed palącym słońcem. I nawet Dzieci Derkacza, niezwykłe istoty, które przyszło Jimmy`emu chronić, nie zaburzają naszego odczucia prawdziwości opisanych scen. Podobnie jak bez zdziwienia godzimy się na zielonookie, doskonałe, wegetariańsko urocze w swej naiwności i ufności wytwory pracy i wyobraźni Derkacza, tak z aprobatą przyjmujemy fakt istnienia genetycznie zmodyfikowanych zwierząt, zarówno tych, które stworzono ku uciesze ludzi jak i tych, które stanowią dla nich zagrożenie.
Dzięki niezwykłej wręcz umiejętności pięknego gawędzenia, Margaret Atwood czyni ową, zdawać się może bardzo statyczną opowieść, niezwykle wciągającą. Na empatii buduje sprawozdania z przeżytego dnia, zmagań z codziennością czy opisy drogi i jej celu. Nie sposób się nudzić, nie sposób omijać w pośpiechu pozornie spowalniających tempo powieści opisów. Tam się jest, tam się mieszka, oddycha, cierpi i wspiera Jimmy`ego. 

To pierwsza część trylogii, zatem Jimmy ma swoje kolejne dni, Derkaczanie być może się zmieniają, rozwijają, istnieje szansa na spotkanie innych ludzi, którzy cudem przeżyli zarazę. Oczywiście do nich wrócę, oczywiście o nich znów napiszę. Nie teraz jednak, bo choć podobał mi się plastyczny świat, w którym Atwood umieściła swojego Yeti, to jednak uważam, że przeczytanie całości mogłoby zaniżyć ocenę odbioru. Może to kwestia mojej potrzeby lekkiego truchciku lub biegu po spokojnym fotelowym czytaniu. A może właśnie jedyny uszczerbek na atrakcyjności tej prozy. Wydaje się, że więcej byłoby za dużo. Polecam zatem w takich właśnie odcinkach. 

Cykl: Maddaddam (tom1)
Wydawnictwo: Prószyński i S-ka, 2017
Tytuł oryginału: Oryx and Crake
Tłumaczenie: Małgorzata Hesko-Kołodzińska
Liczba stron: 424

sobota, 10 marca 2018

O nieprzedawnionej winie.

"Ocalałe" Riley Sager 5/10


Traumatyczne dzieciństwo, morderstwo, udział w masakrze - wszystkie te przeżycia pozostawiają po sobie ślad, który także po latach potrafi odcisnąć piętno na teoretycznie uporządkowanym już życiu. Każde z nich może powrócić by zmienić nasze postrzeganie rzeczywistości, wydobyć z nas zachowania, o które sami siebie nie podejrzewaliśmy. Właśnie z takimi konsekwencjami przeżytej przed wielu laty tragedii zmaga się Quincy oraz inne kobiety, które nagle pojawiają się w jej świecie niby duchy przeszłych, wydartych z mroku dni.

Bohaterce wydaje się, że żyje już tylko teraźniejszością. Opiekuńczy narzeczony, spokojna praca nad blogiem kulinarnym, znalezienie spokojnej przystani w mieszkaniu nota bene kupionym za pieniądze wydobyte sądownie z kieszeni zbyt natarczywych pismaków - wszystko to stanowi o pozornym spokoju, jakim bohaterka otoczyła się dziesięć lat po tragedii. Ów pozorny spokój zakłóca przybycie jednej z Ocalałych.
Jest ich trzy. Trzy kobiety, które lata temu jako jedyne przetrwały tragedię. Nienawidzące nadanej im nazwy ale jej świadome. Postrzegane przez prasę i jej czytelników jedynie w taki sposób, bez prawa do prywatności. A przede wszystkim, choć świadome istnienia pozostałych dwóch, to jednak od siebie stroniące. Zgrzyt w równowadze, pojawienie się tej innej Ocalałej prowadzi do splotu wydarzeń, które odnowią wspomnienia, wydobędą uczucia i emocje dotąd skrzętnie skrywane, pokażą czym jest gniew, agresja, każą zmierzyć się z prawie niemożliwymi do uwierzenia czynami swoimi i osób najbliższych. Wszystko zaś prowadzi do finału, może nie zaskakującego, ale też z pewnością nie drażniącego przewidywalnością.

Wydawać się może, że mamy do czynienia z powieścią niezwykle ciekawą a nagromadzenie psychologicznych obserwacji i gwałtownych zmian nastroju dadzą nam thriller, który pochłonie naszą uwagę bez reszty. Moim zdaniem tak jednak nie jest. 180 stron ciszy, która przerywana zostaje lekkimi wstrząsami, które nie są w stanie zaburzyć poczucia, że trzyma się w dłoni obyczajową powieść o niezwykle nudnej bohaterce, uparcie wypierającej wspomnienia tragedii, w której, co czytelnik podejrzewa od początku, musiała wziąć taki czy inny czynny udział. Gdzieniegdzie przepis kulinarny, na kilku stronach urocz życie szczęśliwej pary i peany nad cudowną cierpliwością narzeczonego. Aż boli ta słodycz. Kolejne strony to nieco zmian, sporo dyskusji, zachowania, które wydają się mimo odkrywanych tajemnic kompletnie bezzasadne albo zwyczajnie niezgodne z logiką. Policjanci źli i dobrzy, wszyscy nie zauważający spraw i dowodów tak oczywistych, że ma się ochotę na nich krzyczeć. Zachowanie matki, które autorka tłumaczy troską, nie mające jednak z troska nic wspólnego. Sporo przegadania, które nie znajduje odzwierciedlenia w opisywanych następnie wydarzeniach. I jeszcze jeden problem, który drażnił mnie do żywego - mnóstwo zapożyczeń czy też parafraz wątków podejmowanych przez innych twórców gatunków. Kiedy po kilku takich skojarzeniach spadła mi na końcu na głowę bohaterka Stiega Larssona, mogłam już tylko pomysleć: no na miłość boską... Ale cóż, ja sporo czytam, trudno zadowolić thrillerem mój czytelniczy umysł jako, że często będę miała wrażenie (słuszne), że wykorzystany w nim pomysł już był, że taka postać, takie wydarzenie -  że zwyczajnie to wszystko już było.

Ładnie prowadzony jest ten thriller ale zbyt spokojnie, to nie jest powieść obyczajowa a tak wpływała na moje odczuwanie. Ładnie składa się jej język ale znów, według mnie opis czy wspomnienie tragedii nie jest miejscem na poetyckie opisy drobinek kurzu czy wyjętych z romansów łopotań serca. Przeczytać można, nie zmęczymy się, nie zestresujemy. Przejdziemy przez opowieść gładko, bez szarpania i skrajnych emocji. A szkoda.

Wydawnictwo: Otwarte, 2018
Tytuł oryginału: Final Girls
Tłumaczenie: Aleksandra Wolnicka
Liczba stron: 432

niedziela, 4 marca 2018

O naukowej (nie)moralności.

"Ludzie na drzewach" Hanya Yanagihara 4/10


Należę do tej grupy czytelników, którzy "Małe życie", najnowszą książkę autorki, uważają za wybitną; którzy przeżywali przy niej niezwykle silne emocje i którzy uparcie będą twierdzili, że jest to powieść, której klasa, wyważenie, plastyczność i sama forma zasługują na peany pochwalne. Oczywiście grupy świadomej także tego, że mnóstwo osób umieszcza ją na zupełnie przeciwnym biegunie. Ale nie o "Małym życiu" rozmawiamy. Ono zajęło już swoją pozycję w sercach czytelników. 

Rozczarowanie potrafi być ogromne. Wyczekiwane dzieło potrafi sprawić zawód, z którym wręcz trudno się pogodzić. I tak stało się w przypadku "Ludzi na drzewach". Brałam ją do rąk ze świadomością, że jest to powieść debiutancka, zatem być może mniej dojrzała czy też mniej szlachetnie dopracowana. Niemniej tak wielkiego zawodu się nie spodziewałam. Już sam fakt, że jest to jedna z najdłużej przeze mnie czytanych książek, jak i to, że czytałam ją fragmentami, czasem tak małymi, że składającymi się niemalże z kilku zdań, świadczy o tym, że ani styl prowadzenia narracji, ani sposób przedstawienia tematu ani też poziom zaciekawienia nie osiągnęły spodziewanego progu.

Temat wydawał się fascynujący. Naukowiec, którego życie pełne sławy i znaczących, nagrodzonych wręcz Nagrodą Nobla osiągnięć, przeplatają wydarzenia, które czytelnika odrzucają, niezwykle negatywnie zaskakują czy też stawiają pytania o prawdomówność i moralność, wydawać się może bohaterem idealnym. Taki bohater z założenia bywa postacią barwną, nieodgadnioną, pełną emocji udzielających się czytelnikowi. Czy taki jest Norton Perina? Otóż moim zdanie nie i jeszcze raz nie. I co więcej, z wielką przykrością trzeba powiedzieć, że o ile sama faktycznie istniejąca postać daje pole do popisu dla fantazji autora, o tyle Pani Yanagahira uczyniła z owej postaci bohatera miałkiego, zakochanego w sobie i swoim poczuciu nieomylności człowieka, który na pewnym etapie zaczyna zanudzać swoimi opowieściami  nie tylko czytelnika ale, mam wrażenie, także samego siebie. I nawet postawienie przy nim ciepłego, ufnego, zakochanego w ideałach asystenta o nijakiej osobowości, nie potrafiło nadać Perinie szlachetniejszego czy bardziej wyrazistego rysu.

Powieść ratuje tematyka, która dotyka wielu problemów natury etycznej. Od odwiecznych pytań o wyższość dobra naukowego nad możliwością zachowania dziewiczości terenów czy urastających do miana symbolu żółwi o absolutnie niezwykłych genach, przez niemożność pogodzenia praw rządzących wyspiarską kulturą z moralnością zachodnich społeczeństw, wreszcie po odmienność pojęć rządzących rozumieniem miłości, poświęcenia jak i wykorzystywania seksualnego czy też psychicznego. Są tu opisy miejsc i kultur, które w swej drobiazgowości korzystnie odstają od prostoty i banalności tych na co dzień spotykanych w lżejszej literaturze. Jest też bardzo wysmakowana forma. Która  niestety znacznie przerasta treść. Szczegółowość opisów badań naukowych czy niczego nie wnoszących opisów przemierzania odkrywanych terenów, stała tendencja do podkreślania wewnętrznych rozterek naukowców: odkrywających i niszczących, pomagających i zniewalających, uczciwych i wykorzystujących cudze osiągnięcia i argumenty, prowadzą moim zdaniem do poczucia, iż autorka nie poradziła sobie z mnogością materiałów źródłowych. Bowiem informacje ważkie, podkreślające zmiany na korzyść nauki czy na niekorzyść samej wyspy, los zabranych z niej dzieci, znaczenie badań i ich wpływ na świat nauki, potraktowane są na zasadzie poinformowania o skutkach. Zaś to, co jedynie te istotne efekty wywoływało, stanowi niekończący się ciąg opisów podanych językiem tyleż pięknym co zaczynającym w pewnym momencie nużyć.

Na koniec, lekko zdezorientowani poszukiwaniem prawdy i sensu opowieści, dostajemy wielki wybuch, wiadomość zmieniającą nasz osąd o sto osiemdziesiąt stopni. Jest efektowny, stanowi bardzo zgrabne zakończenie i powoduje chwilową euforię. Dla mnie to jednak za mało. I za późno. Zapewne warto "Ludzi na drzewach" przeczytać ale ze świadomością, że to lektura trudna (co wadą nie jest) i bywa, że momentami nudna (co niewątpliwie wadą jest).



Wydawnictwo: W.A.B., 2017
Tytuł oryginału: The People in the Trees
Tłumaczenie: Jolanta Kozak
Liczba stron: 576