Będzie mi niezmiernie miło, jeśli podzielicie się ze mną komentarzami, wrażeniami, wdacie się ze mną w dyskusje i polemiki.

Dziękuję za każdy komentarz, za każdy ślad, który zostawiacie.

To, że czytacie moje recenzje i książki, które subiektywnie acz z wielką szczerością i przyjemnością staram się ocenić, oraz to, że chcecie mi o tym powiedzieć, jest dla mnie najpiękniejszą nagrodą.

czwartek, 26 grudnia 2019

O wyborze własnego JA.

"Mr. Breakfast" Jonathan Carroll 8/10


W pewnej amerykańskiej scenografii, a może uczciwiej byłoby powiedzieć: w środku niczego, stoi pewna rudera. Szyld niegdysiejszej jadłodajni, ledwo już widoczny w swej wypłowiałej formie, wisi na jednym gwoździu. Nudny, typowy obrazek w albumach z tamtych stron. Wystarczy jednak zrobić pewien "śniadaniowy tatuaż", wypowiedzieć mało tajemnicze imię Szyszka, by znaleźć się w tym miejscu ponownie przeciskając się przez wesoły tłum. Albo można, wypowiedziawszy je jeszcze raz poprawić szyld, ułożyć jedno proste zdanie i zrobić zdjęcie, które przyniesie fortunę. A właściwie... dlaczego nie zrobić wszystkich tych rzeczy? 

"Opodal pustynnego miasteczka Hallet w stanie Nevada zatrzymał się na pustym parkingu przed opustoszałą jadłodajnią Mr. Breakfast. U podstawy neonowego pylonu leżało pudło z dużymi, nadgryzionymi rdzą literami. (...) Nosząc po dwie litery naraz, wspinał się kilkakrotnie na drabinę, dopóki na tablicy nie zawisło zdanie:
SAMOTNOŚĆ TO KAPRYŚNA TOWARZYSZKA."

Patterson nie jest bohaterem niezwykłym. Zmęczony niepowodzeniami w roli komika i niedojrzałego prawie-męża, rzuca wszystko by odnaleźć nowego siebie. Trafia do podupadłego studia tatuażu a to, co dzieje się dalej, jest typową dla Carrolla, pełną magii, niejasności i uroczej ironii, opowieścią o ludzkich wyborach.
Trzy ścieżki, trzy możliwości, wiele zawahań. Rodzinna szczęśliwa rutyna, wielka sława i niebywała reinkarnacja, stare życie pełne niewiadomych - wszystko to można zachować na pozostałe lata życia. Wybór, wbrew pozorom, wcale nie jest łatwy. Szczególnie, gdy pewne zawahania spowodują chaotyczne, niespodziewane, otwierające usta ze zdumienia mieszanie się wydarzeń. Szczególnie, gdy Patterson stanie twarzą w twarz z samym sobą.

Podróżując z bohaterem, mamy za sobą wspomnienia, zbudowały nas sukcesy i porażki. Co zrobić z resztą życia? W którą stronę się udać, jeśli nagle z jednej ścieżki powstają trzy? Wiedzeni znakomitymi komentarzami autora, niepokojeni zjawiskami, które trudno nazwać, obdarzeni nowymi, fascynującymi osobami i wieściami o tych wcześniej ukochanych, stajemy zdezorientowani na skraju niczego. Niby przekonani o swoim systemie wartości oglądamy się wstecz, stawiamy warunki możliwym wcieleniom. Wszystko po to, by nagle w trójnasób stanąć w punkcie, z którego nie ma odwrotu, w którym decyzję trzeba podjąć albo pozostać z ogromnym wyrzutem sumienia, traumą, która już nigdy, w żadnym wcieleniu nas nie opuści.

To książka, która pomimo lekkości stylu, przyjemności czerpanej z żartu i prozaiczności wygłaszanych miejscami truizmów, zmusza do zastanowienia. Do tego, by spośród fantastycznych opowieści o sztuce, głównie fotografii oraz rozważań godnych filozofów (może czasem domorosłych, fakt), wysnuć wnioski i zbudować na nich priorytety. Typowa do Jonathana Carrolla lekkość, która wydaje się pomagać w przetrwaniu tej nietypowej przygody, przeszkadza w podejmowaniu twardych, stanowczych decyzji, miesza przekonania, sprowadza na manowce. I choć bawimy się doskonale z psem, piękną Greczynką, zbirami z młodzieńczych lat, artystką, której tatuaże zatrzymują przechodniów to na końcu, po tym jak bohater obiera swoją drogę, nadal kołacze nam się w głowie pytanie: A gdybym ja, zupełnie przypadkiem, wybrała ten tatuaż?
"Ludzi ze 'śniadaniowym tatuażem' można porównać do kostki Rubika. Którekolwiek życie wybiorą... pierwsze, drugie czy trzecie... zawsze napotkają tam tych samych ludzi."

Wydawnictwo: Rebis, 2019
Seria: Salamandra
Tłumaczenie: Jacek Wietecki
Liczba stron: 272

sobota, 14 grudnia 2019

O rodzinie w czasach chaosu.


"Stramer" Mikołaj Łoziński 9,5/10

 

Na ulicy Goldhammera 20 w Tarnowie, moim rodzinnym mieście, zadzieram głowę i widzę niebo. Ulica nadal wąska kamienicami, choć już po lewej dawne austriackie koszary goszczą studentów, po prawej w tych niższych, zamieszkałych wtedy przez nieco lepiej sytuowanych Żydów, teraz stoją rowery, przyjmują dentyści, za nimi skwerek.
Moje miasto od urodzenia. Ich miasto na dobre i złe, na beztroskie dzieciństwo, na strachy, na nocne czytanie Marksa, na symbole zmieniające znaczenie, na powroty z więzień, zagranicznych walk o równość i braterstwo, z ucieczki przed wojną.

Wyjątkowa lektura, tak bliska memu sercu, opowiada historię rodziny Stramerów. Żydów, zamieszkujących miasto, którego połowa populacji składała się w międzywojniu właśnie z nich. Z tych bardziej otwartych, skłonnych nawet do subtelnej kpiny z religii, tych zmieszanych na podwórkach z polską dzieciarnią. I z tych z dzielnicy Grabówka, biednej, cuchnącej, zamieszkałej przez ortodoksów niechętnie nastawionych do "bardziej polskich" Żydów, którym zapis narodowości w dokumentach nie robił różnicy. Tych, którzy byli bardziej skłonni otwierać umysły na nowe - zarówno dobre, jak i mamiące hasłami i obietnicami.

Dwoje rodziców, ona - małomiasteczkowa panna z Niska i on, powracający po niepowodzeniach ze Stanów, gdzie został brat - dozgonny doradca i wspomożenie finansowe. Szóstka dzieci, to siódme, a może pierwsze, zamknęło swoje życie w kilku dniach. Czterech braci, z których tylko jeden, najstarszy i wedle matczynych słów najrozsądniejszy, oprze się za kilkanaście lat komunistycznej pokusie. Dwie siostry, różne od siebie, jedna z miłości do żonatego mężczyzny pełna szczęścia i bólu, druga lżejsza, pełna uśmiechu, ciągle taka młoda.

Mikołaj Łoziński opowiada o Żydach w Tarnowie. Mieście

komunistycznych spotkań na Górze Świętego Marcina, mieście pierwszego transportu do Auschwitz. I nie dusi nas Holokaustem, nie biegnie ku tragediom, o hiszpańskiej wojnie opowiada chłopięcymi oczami - tyleż zaskoczonymi śmiercią co pełnymi miłości i nadziei.
Mikołaj Łoziński opowiada o Żydach w Tarnowie. I jest u niego miejsce, wielkie, ogromne miejsce na rodzinną miłość, na zaufanie, na braterską troskę i powroty na łono małego w porównaniu z wielkim światem ale naszego, matczynego miasta. Miasta, które autor opisze tak pięknie, że czytając będę uśmiechała się do skojarzeń. Minę dawny Hotel Polski na Dworcowej, podejdę do pięknego gmachu dworca, wrócę ku Bramie Pilzneńskiej, przejdę koło skrzyżowania z Wałową, gdzie Stramer przeżył przygodę z pomysłem na kawiarnię, a może jadłodajnię. W każdym tym miejscu się uśmiecham, widzę rozrastająca się rodzinę, siadam z nimi na kilka chwil na spiłowanych krzesłach. I wreszcie razem z nimi wychodzę by wyjechać daleko lub blisko, wychodzę tego wojennego dnia, by nie wrócić.

Książka Mikołaja Łozińskiego jest piękna spokojem, który autor potrafi w nas zasiać mimo tego, że doskonale wiemy jaki koniec międzywojnia zgotowała historia tarnowskim Żydom. Pozwala wierzyć w ich podróże ku lepszemu, ku spełnianiu idei - od studenckiego Krakowa, przez wschodnią ucieczkę do Lwowa, po przystanek w Paryżu na drodze do walczącej Barcelony. Daje radość z każdego spotkania z siostrą, bratem, matką, maleńką Różą i już nieistniejącym Władziem. Łagodzi niepokój o syna w więziennych murach.

Jest w tej opowieści tak ogromna dawka miłości, radości z każdego przeżytego dnia, piękna starych ulic i historii miasta, zwykłych ludzkich ułomności i niedoskonałości, że co niewiarygodne wręcz, dopiero na ostatnich stronach ogarnia nas niepokój. Że to teraz, że to już. I rzecz niebywała, myśląc o każdej opisanej chwili, o każdej młodzieńczej walce, o ojcowskim depresyjnym "katarze żołądka", o nieodżałowanej śmierci wujka z Ameryki i jego niezniszczalnym pasie, o miłości, która nie wybiera, o zazdrości o wiceburmistrzowskie mieszkanie... myśląc o życiu - prawdziwym i rodzinnym, nawet te ostatnie strony głaszczemy za łzami i spokojem i wzdychamy: no tak...

Piękna literatura, godna laurów. Polecam gorąco, ja - Tarnowianka, nie-żydówka, współmieszkanka każdej myśli i wydarzenia z życia żydowskiej rodziny Stramerów, których nazwisko umarło. Wraz z pewnym fragmentem polskiej historii.

Wydawnictwo Literackie, 2019
Liczba stron: 440

dziękuję Wydawnictwu Literackiemu za egzemplarz książki