Będzie mi niezmiernie miło, jeśli podzielicie się ze mną komentarzami, wrażeniami, wdacie się ze mną w dyskusje i polemiki.

Dziękuję za każdy komentarz, za każdy ślad, który zostawiacie.

To, że czytacie moje recenzje i książki, które subiektywnie acz z wielką szczerością i przyjemnością staram się ocenić, oraz to, że chcecie mi o tym powiedzieć, jest dla mnie najpiękniejszą nagrodą.

wtorek, 31 lipca 2018

O telefonicznej zbrodni i karze.

"Rozmówca" Chris Carter  7/10


Zemsta. Popleczniczka chcących odpowiedzi na pytanie: dlaczego? Wspomożenie szukających wyjścia z sytuacji, gdy wahamy się pomiędzy samobójstwem a życiem w szaleństwie i nicości. Czy potrzeba jej dokonania to psychopatyczne myślenie czy też naturalny ludzki odruch? Być może potrafimy wybaczyć pielęgnowanie jej w głowie. Lecz czy potrafimy wybaczyć jej dokonanie? Na końcu tej powieści doszłam do wniosku, że tak samo łatwo jest nam oburzyć się na działanie pod jej wpływem, jak i odwrócić od niej wzrok w przyzwoleniu.

Detektywi Hunter i Garcia mają niełatwe zadanie. Morderstwa są bowiem dokonywane w sposób niezrozumiały, nie tylko ze szczególnym okrucieństwem, ale też z zaangażowaniem osób najbliższych ofiarom. Z jednej strona to wyjątkowo perfidny sposób pozbawiania życia w jakby "emocjonalnym duecie", z drugiej, mimochodem kpiący z przyjaciółki, męża czy siostry zadawanymi im pytaniami. Od tego bowiem, czy podczas wideo rozmowy ukochana osoba odpowie na dwa, zdawałoby się banalne pytania, zależy dalszy los więzionej osoby. I co niezwykle zaskakujące, owe pytania, które w większości przypadków wyśmialibyśmy, nagle okazują się być podstawą do zatrzymania oddechu i przerażenia świadomością, że przecież także MY, wszyscy, jak jeden mąż, moglibyśmy na nie nie odpowiedzieć, lub się w odpowiedzi pomylić. Bo któż od nas w dzisiejszych czasach wymaga kojarzenia tego typu szczegółów? I kogo dziwi niechlujność w zapamiętywaniu przy jednoczesnej powszechnej dostępności takich informacji?
"Zdjęcia, nazwiska, adresy, daty, lubiane bądź nielubiane rzeczy... wszystko tam było i wcale nie potrzeba geniusza, żeby zrobić z tego użytek." (str.128)

Świat technologicznie ułatwiający zmaganie się z zapamiętywaniem otaczających nas cyfr, kodów, dat, pozbawił nas jednocześnie umiejętności szybkiego kojarzenia, intensywnego myślenia czy przywoływania z pamięci istotnych informacji. Wszystko magazynujemy w mniejszych i większych, myślących za nas pudełeczkach, które stają się zrośnięte z naszymi dłońmi, oczami, a co za tym idzie, zachowaniami. Czasem można mieć wrażenie, że owe wynalazki działają nawet niczym odrębne, sterujące nami organizmy, zmuszając nas do stereotypowych zachowań, prowadząc do sytuacji, które jak się okazuje w "Rozmówcy", mogą mieć katastrofalne konsekwencje.

Tajemniczy rozmówca zdaje się wybierać swe ofiary nieprzypadkowo lecz bez wspólnego motywu, przeraża bliskich, uczynionych obserwatorami tragedii, na ich oczach dokonuje czynów niewyobrażalnych. Trzeba przyznać Chrisowi Carterowi, że w dziedzinie plastyczności drastycznych opisów ma niewielu równych sobie. Co przy tym zaskakujące, autor snuje śledztwo bez zbytniego rozbuchania, nie przekrzykuje ani swych bohaterów ani protagonisty, snuje podparte badaniami psychologicznymi rozważania, wprowadza dla większego jeszcze zaangażowania czytelnika tajemnicza postać szukającego zemsty Pana J, współpracując z mordercą, wiedzie nas na manowce pozornych motywów zbrodni.

Jest jeszcze jeden ogromny walor tej powieści. Chris Carter, ze świadomością wrażenia jakie zrobią na czytelniku suche fakty, podaje idealnie wkomponowane w akcje informacje o stalkingu, o seryjnych mordercach, o mediach społecznościowych - zatem o wszystkim tym, co steruje naszym postrzeganiem możliwych rozwiązań, co zmienia nasze tropy wraz z kolejnymi skojarzeniami detektywa Huntera. Wreszcie, kolejne tropy stara się także popierać przykładami czy osądami brzmiącymi profesjonalnie, nie pozostawiającymi wątpliwości co do ich prawdziwości.
"Większość zabójstw w USA jest wynikiem błędów w ocenie. Wystarczył moment niepoczytalności. Sekunda, w czasie której ktoś traci panowanie nad sobą. (...) Do jednej rzeczy potrzeba było specyficznego rodzaju człowieka człowieka - zimnego, wyrachowanego, sadystycznego, wypranego z emocji. Ta rzeczą było torturowanie ofiary przed śmiercią. Niewielu ludzi na świecie jest zdolnych do zadawania drugiej osobie ogromnego fizycznego bólu i odczuwania z tego przyjemności." (str.80)

Co do samego bohatera serii, autor nie przytłacza czytelnika doskonałością, wybitnością czy po prostu nadmierną obecnością policjanta. Po cichu, z miejscem na osobiste wtręty, zauroczenia i dowcipy, ze spokojem, który nie pozwala nam wpadać w niepotrzebnie serwowane w kryminałach drżączki i galopady, autor i bohater prowadzą nas ku rozwiązaniu. Zaś owo rozwiązanie może nie szokuje, może nie jest trzymające w napięciu na tyle, by z niecierpliwością ocierać pot z czoła z niepokoju o życie detektywa, ale rozpisane jest bardzo zgrabnie. Nie tylko nie jest to zakończenie błahe czy też stereotypowe, lecz, co bardzo lubię, pozostawiło mnie z pewnym dylematem moralnym, którym pozwoliłam sobie zacząć tę recenzję. Warto przeczytać, podążyć zarówno za bohaterami, jak i za każdym maleńkim śladem drugoplanowych postaci, i poszukać drugiego dna.

Wydawnictwo: Sonia Draga, 2018
Tytuł oryginału: The Caller
Tłumaczenie: Mikołaj Kluza
Cykl: Robert Hunter (tom8)
Seria: Kryminał 
Liczba stron: 368

Za możliwość przeczytania książki dziękuję portalowi granice.pl


niedziela, 29 lipca 2018

O Drewniaku, co w nas mieszka.

"Dżozef" Jakub Małecki   10/10


Za każdym razem, kiedy sięgam po powieść Jakuba Małeckiego, by ją przeczytać i ocenić, czuję się nieco niekompetentna. Nie dlatego, że pisanie recenzji stanowi dla mnie trudność czy nowość, i nie dlatego, ze mam zaburzoną skale porównawczą, wynikająca ze zbyt małej liczby przeczytanych książek, bądź niewielkiej ich różnorodności. Bynajmniej też nie zasiadam do czytania z nastawieniem na odbiór idealny (choć przyznaję, taka myśl budzi się wraz z pierwszym akapitami). Problem leży zupełnie gdzie indziej. Jak do tej pory bowiem, w każdej powieści, po kilku pierwszych zdaniach wiem, że prawdopodobnie znowu nie będę umiała znaleźć odpowiednich słów, by oddać w tej krótkiej ocenie wszystko, co owa książka we mnie wzbudza: każdy moment wzruszenia, zawahanie nad zrozumieniem zachowań, współczucie rozrywające serce, brak oddechu przy scenach, które zupełnie zwyczajnie kogoś lub coś niezwykle cennego mi odbierają. 
Także i tutaj, w "Dżozefie", który przecież powstał wcześniej niż ukochane przeze mnie "Rdza" i "Dygot", a zatem mógł ucierpieć z powodu pewnych niedociągnięć, tak często zdarzających się młodym literatom u początku drogi, zadziałał ten sam syndrom: odwróciła się okładka, minęła strona, dwie, trzy... i przepadło moje życie, stałam się czytaniem. 

Gdyby przyszło mi stworzyć definicję słowa Dżozef według Jakuba Małeckiego, miałoby ono trzy znaczenia:
1.  Dżozef Konrad - po naszemu, po "polskiemu" spisane fonetycznie nazwisko wielkiego Josepha Conrada, w Anglii tworzącego, zatem i z angielska się piszącego. Polskiego chłopca, który na morzu i w nowej ojczyźnie stworzył dzieła, których walory nie podlegają dyskusji ani dla nas ani dla jednego, a potem wszystkich bohaterów książki.
2. Dżozef - alter ego Pana Staszka, zwanego Czwartym, jednego z pacjentów zajmujących salę szpitalną, która staje się scenografią zmieniającą się w takt snutej przez niego opowieści. Opowieści będącej powieścią wpisaną w powieść i stanowiącej jednocześnie podświadomy sposób na odzyskanie wolności. Przy czym wolność ową widzimy w znaczeniu tak szerokim, że jej brak obrazują i zbliżające się do siebie ściany jak i wypowiadane w malignie słowa, wyrzucające na świat noszone dotąd w sobie demony. 
"Jeśli czytelnik, który wsiąka w lekturę, zapomina o wszystkim, co znajduje się wokół niego, to nas dotknęło to w sensie dosłownym: wszystko poza naszą całkowicie zniknęło." (str.288)
3. No i jest przecież jeszcze umieszczony na okładce kozioł. Dżozef! wykrzykniemy podświadomie nadając mu imię. A gdy okazuje się że ów kozioł to po prostu Kozioł o zupełnie niepodbarwionym skojarzeniami imieniu Drewniak, to i tak nasz zawód okaże się przedwczesny, bowiem Drewniak będzie w sposób niewiarygodnie mocno, wręcz sprawczo związany zarówno z Dżozefem Konradem jak i Dżozefem Staszkiem. 
"Ja jestem tylko narzędziem, jestem jak strzała spuszczona z cięciwy. Kogo chciałbyś ukarać, znajdując człowieka z bełtem w sercu? Strzałę czy łucznika? " (str.262)

Jakub Małecki zaczyna prosto, wrzuca w szpitalne łózka trzy postacie zabawne w swej prostocie. Narratora Grześka, który ani typowym dresiarzem ani prostakiem, jak wynikałoby z dyskusji z kumplami, nie jest. "Nie miałem pojęcia, kiedy ja właściwie jestem sobą. jak gadam pod blokiem z chłopakami? Przy rodzicach? W sali szpitalnej z obcymi facetami w średnim wieku?" (str.37) Leszka - Kurza (ochrzczonego tak przez Grzesia od włosów na klacie), który jest biznesmenem mniej zuchwałym, mniej odważnym ale też bardziej uczciwym, bardziej szlachetnym i wrażliwym niż wynikałoby z bardzo stereotypowego początkowo stylu bycia. I Henia Jagiełło, marudę na marudami, który jest dokładnie takim chodzącym nieszczęściem jakim się wydaje. I może dlatego, że w tej swojej oczywistości jest nudny, autor wyrzuca go poza nawias opowieści i poza mury szpitalnej sali zaraz, gdy objawia nam się odpowiedź na pytania: kto, dlaczego i po co właśnie tutaj i właśnie teraz. Na scenę wkracza Czwarty - dojrzały Pan Staszek z kartonem powieści Josepha Conrada , który nada powieści inny wymiar, inne znaczenie a także, poprzez pretekst do wprowadzenia w szpitalną opowieść odrębnej biograficznej prozy, pozwoli Jakubowi Małeckiemu pokazać, jak bliskie jest mu pojmowanie świata, sposób przekazu, malowanie słowem, zachwyt opisową stylistyką Josepha Conrada.
Sam autor zresztą przed często spotykanym w artykułach czy recenzjach twierdzeniem o owym zachwycie (może i inspiracji?) Conradem nie wzbrania. I czemuż miałoby to służyć skoro z owego zachwytu otrzymujemy wpisane w polskie małomiasteczkowe, mało-społecznościowe a nawet mało-salo-szpitalne opowieści nie mające sobie równych? 

Powieść, którą pisze swa opowieścią Staszek jest sednem odpowiedzi na pytania, które każdy mógłby sobie postawić stojąc przed lustrem. O własną tożsamość, o samostanowienie, o zgodę na działanie pod dyktando wewnętrznych podszeptów, o sposoby walki ze złem, które możemy w sobie bezwiednie nosić, o ucieczki i powroty. I o Drewniaka. Bo chyba każdy z nas ma swojego Drewniaka. I swoje powieści trzymające Kozła na dystans. I swoją opowieść, która może uratować jeśli jeszcze na to czas. I swój szpital, w którym musi pojawić się Grzesiek, Kurz, Najpiękniejsza Pielęgniarka Świata, abyśmy mogli nie wyskoczyć przez okno w ramiona kuriozalnych drewnianych stworów. 
"Pomyślałem jeszcze tylko, że być może cała ta historia tak bardzo mnie intryguje, bo i ja mam swojego demona. Nigdy, przenigdy w siebie nie wierzyłem, uważam, że skończę kiepsko (...). Sam jestem swoim pierdolonym Kozłem Drewniakiem. Nikogo innego tak się nie boje jak siebie." (str.209)

Brzmi zupełnie nielogicznie? Nie daje rozwiązań i łatwych odpowiedzi? Ależ oczywiście. Musi tak brzmieć. Bo tutaj symbol goni symbol, metafory mnożą się zdanie po zdaniu, drewno nie jest drewnem a Kozioł kozłem. Bo tutaj świat to ściany, bo tutaj życie to uleganie lękom lub ich zwalczanie, bo tutaj życie to wola mniej nasza niż tych, którzy ją skierowali na inną ścieżkę. Bo to Jakub Małecki przecież, bo to jego Kozioł Drewniak, jego "Dżozef" i nasz zachwyt, który pozostanie na długo. Nie mogę wziąć powieści w cudzysłów, nie mogę wyjaśnić tego, co mnie samej zostanie na długo w głowie w zastanowieniach, sprzeciwach, realiach i wyobrażeniach. W jawie i śnie.
Poza tym, przecież "Żyjemy tak, jak śnimy. Samotnie". (str.139)

Wydawnictwo: Sine Qua Non, 2018
Liczba stron: 320

środa, 25 lipca 2018

O ciszy za sceną.

"Największe przeboje" Laura Barnett 7/10

 

Scena, na której widzimy wtopione w światło gwiazdy, osoby będące źródłem płynących z ust emocjonalnych słów, energiczne wulkany wzruszeń i złości skrywanych za choreografią, postacie patrzące na nas oczami pełnymi zachwytu spełnianiem egocentrycznego marzenia o sławie, często zasłania nam prawdziwe oblicze stojących na niej ludzi. Bo największym z "zapomnień" wydaje się tutaj to, że oni w ogóle SĄ ludźmi. Że targają nimi rozterki, że często mają za sobą wyboiste drogi, że ich serca są łamane a ich uczucia wystawiane na próbę. I o tym, kim mogłaby być i co mogłaby dźwigać w bagażu przeszłych doświadczeń folkowa piosenkarka, dziś już w dojrzałym wieku, właściwie u schyłku kariery, opowiada nowa powieść Laury Barnett "Największe przeboje".

O tym, że Pani Barnett pisze bardzo obrazowo, snuje opowieści z pozorną łagodnością lecz i mocno podkreślając momenty, które bolą czytelnika współodczuwającego udręki i rozterki bohaterów, przekonaliśmy się już w poprzedniej, dobrze przyjętej powieści "Wersje nas samych". O tym zaś, że z łatwością wierzymy w realne istnienie Cassandry Wheeler, folkowej/popowej piosenkarki, która właśnie w tym, wybranym dla niej przez autorkę momencie życia, decyduje się na powrót w świat muzyki z pewnego rodzaju muzyczną i życiową retrospekcją, przekonujemy się w fikcyjnej biografii serwowanej nam tutaj.
Świat muzyki to świat ludzi wrażliwych. Nadwrażliwych. Słyszących w głębi siebie melodie i słowa, które niosą ich przez życie, które stanowią jedyną możliwą drogę, i od których nie ma ucieczki, nawet gdy konkurencję stanowić będą najbliżsi, dzieci, partnerzy, rodzina.
"Nie ma nic prócz tego miejsca, nic prócz tej chwili, a ona jest wszędzie i nigdzie, nurkuje i pływa w tym basenie dźwięków. Fale, wiry i prądy ciągnąca ją w dół. (...) na koniec piosenki wynurza się i łapie oddech, po czym następuje chwila ciszy i bezruchu, tak krótka, że Cass niemal jej nie zauważa, bo teraz już klaszczą, krzyczą, wybijają własne rytmy pierwotnym uderzeniem dłoni w dłoń." (str.189) 


Maria Cassandra, po dość dramatycznym okresie dzieciństwa trafia na próg artystycznego domu swojej ciotki. Wraz z bardzo jeszcze młodziutką dziewczynką przekonujemy się o nietypowości życia w takiej rodzinie, o dostrzeganiu w sobie talentu, a z wiekiem i o swojej wyjątkowości. Ta ostatnia świadomość prowadzi czasem do popełniania błędów, dokonywania wyborów, które latami będą ją prześladowały swoja niedoskonałością i konsekwencjami. Owa wyjątkowość poprowadzi ją też jednak na sceny brytyjskie i amerykańskie, w światła jupiterów, do studiów nagraniowych, na salony gwiazd niezwykłego formatu. Tutaj autorka wspiera domniemaną realność swej opowieści nazwiskami artystów i producentów jak i nazwami zespołów, które każdemu fanowi ówczesnej muzyki są nie tyle znane, co wręcz wzbudzają poczucie zachwytu i niemałej zazdrości wobec spotykającej ich na swojej drodze bohaterki.

Poprzez plątaninę owego rodzinnego, choć mocno zagmatwanego i artystycznego, trudnego do zdefiniowania życia, poprzez narkotykowe i alkoholowe zachłyśnięcia oraz wielkie wybuchy uczuć i namiętności, skrywanych głęboko tęsknot i bólu nie do pojęcia, Cassandra poznaje obie strony tego innego od naszej codzienności życia. Jasne strony, które niesie za sobą sława, miłość i macierzyństwo i te ciemne strony, które artysta nosi gdzieś poza sobą, gdzieś ponad trasami, koncertami i nagrodami. Nosi je dlatego, że jest artystą, wolnym ptakiem, odrębnym bytem ale i dlatego, że ów artysta sam często zdaje się zapominać, że jest człowiekiem, tyleż wielkim, co nieodpornym na ból i straty, niezdolnym zapomnieć, niezdolnym się otrząsnąć i czasem niezdolnym nie upaść.
"Bo Cass ciągle zadawała sobie pytania, jaką była matką, jaką żoną, jaką kobietą. Samolubną, targana konfliktami, pełną złości, niedoskonałą. Kobietą, która nie zasługiwała na miłość. Której na pewno lepiej będzie w samotności." (str.499)


Fantastyczna konstrukcja "Największych przebojów" pozwala nam nieustannie stapiać się z opisywanym na jej kartach życiorysem. Opowieść przeplata bowiem czas obecny, gdy Cassandra, po latach walki z wewnętrzną ciszą, pojawia się w studiu by nagrać płytę opowiadającą dawnymi piosenkami o tym, co przyniosło jej życie, z czasem przeszłym. Ów przeszły czas autorka wkomponowuje w rozdziały nazwane tytułami piosenek, po czym każdy z nich rozpoczyna od tekstu owej piosenki. Tekstu, który prowadził nas będzie przez wydarzenie idealnie stopione ze słowami, które w danym czasie Cassandra dokładała do grającej jej w duszy muzyki.


Wielkie wrażenie zrobiła na mnie oprawa artystyczna powieści Laury Barnett. Brytyjska piosenkarka Kathryn Williams, nawiązując współpracę z pisarką, swój czternasty album postanowiła poświęcić połączeniu tekstów stanowiących zawarte w powieści piosenki z własnymi kompozycjami. Tak więc, nie do wiary!, autorka, piosenkarka i sami wydawcy pomagają nam odpłynąć wraz z subtelną Cassandrą w świat muzyki, zagrany i zaśpiewany specjalnie ku naszemu współodczuwaniu. Każdy rozdział okrasić możemy wysłuchaniem śpiewanej opowieści. Tutaj fikcja się kończy, ta płyta naprawdę istnieje a posłuchamy jej na przykład pod adresem: https://open.spotify.com/album/7lFzJlwJZoMxRRsIdStApH, a sama autorka w notce kończącej książkę pokieruje nas także do sklepu.
Ktoś może uznać za godne pożałowania, że tak piękne wsparcie wokalne nie pojawiło się bezpośrednio w powieści jako dołączona płyta lub w innej formie gwarantującej do niej dostęp, ale czy nie bywa tak, że wolimy sobie wyobrażać? Tworzyć własne wersje? Własne interpretacje i wizje twórczości bohaterki? A jeśli nawet tak nie jest, to racjonalnie patrząc, cena powieści musiałaby wzrosnąć dość drastycznie. zatem komu wyobraźnia, temu dusza zagra. Komu wersja Kathryn Williams temu niezawodny świat internetu.


Pięknie podana przez wydawnictwo, z okładką w formie płyty, zupełnie zaskakująco ubrana w rozdziały opisujące fragmenty życia wsparte tekstami odpowiadających im utworów, barwnie i opisowe skonstruowana opowieść  pełna artyzmu, szaleństwa ale też cierpienia, traum i rozpaczy. Wszystko to podane subtelnym, bardzo kobiecym językiem sprawia, że z przyjemnością przechodzi się przez opowieść, która nie jest przecież jakimś wyjątkowo wciągającym thrillerem czy kryminałem, która jest tak zwyczajna w swym prawdopodobieństwie, że w opisie może wydać się komuś nudna. Ale tutaj nie ma nudy, tutaj jest życie. Życie dziewczynki, kobiety, matki, gwiazdy. Życie utkane z radości i smutków. Zwyczajne życie pewnej artystki, życie, które tak często dla obserwatorów wydaje się być niezwyczajne.

Wydawnictwo: Czarna Owca, 2018
Tytuł oryginału: The Greatest Hits
Tłumaczenie: Anna Krochmal, Robert Kędzierski
Ilość stron: 528

Dziękuję wydawnictwu Czarna Owca za możliwość zapoznania się z powieścią w przeddzień premiery.

poniedziałek, 23 lipca 2018

O sercu i rozumie.

"Za dużo przypadków" Jeffrey Archer  (audiobook) 3/10


Bywa tak, że w trasę wyrusza się nagle. Trasa dość długa, samotna, zawodowa... wiadomo. Radio to dobry towarzysz podróży, no ale książka!... Proszę Państwa!... książka towarzyszem jest idealnym. A gdy dłonie na kierownicy, wtedy moja dusza czytelnicza łaskawie zgadza się na audiobooka.

Jeffrey Archer to jeden z tych autorów, których znam i lubię od dawna, i za którego (niestety pochopnie) poręczyłabym, gdyby ktoś zapytał czy warto po niego sięgnąć. Wprawdzie nie obdarowuje nas dziełami na miarę klasyków poetyckich opisów i rozrywających serce emocjonalnych bitew, niemniej służy wyśmienitej rozrywce, bez zbędnych obciążeń, potrzeby nadmiernego skupienia - zdawać by się mogło, ideał nieobecnego pasażera w podróży. Niestety nie w tym konkretnym przypadku.


A skoro o przypadkach mowa... "Za dużo przypadków" to niedługie opowiadanie, 60 minut opowiastki czytanej przyjemnie, acz moim zdaniem nieco zbyt słodko, przez Dorotę Pomykałę. Choć może Pani Dorota, okraszając dialogi westchnieniami i naiwną słodyczą w głosie, ratowała tekst, który według mnie na papierze nie obroniłby się przed odłożeniem. Bohaterka - naiwna acz sympatyczna Ruth, przeskakuje w trakcie ledwie godzinki przez trzy związki, trzy największe miłości życia, trzy oczarowania i jeden solidny upadek na cztery litery. Na szczęście słuchacz nie omdlewa z rozpaczy, gdyż nie ma ku temu powodów po szybkim ekonomicznym ocenieniu zysków i strat bohaterki. Bo przecież od początku jest jasnym, że całe opowiadanie rozpisał nam autor według znanego, niekoniecznie lubianego wzoru: "jeśli nie wiadomo o co chodzi, chodzi o pieniądze". Jedyna osoba, która o tym nie wiedziała, to otumaniona męskimi zalotami Pani Ruth.


Jest (powiedzmy) romantycznie, ale cóż ma w sobie z romansu trzykrotne wpadanie po uszy w miłostki? Chyba tylko naiwność i beztroskę typową raczej dla nastolatek a nie matek dwóch, uczęszczających już do szkoły synów. Zatem może mamy tu suspens i niecierpliwe oczekiwanie na kolejne zaskakujące akapity, co przecież przychodzi Panu Archerowi bez trudu? Nic z tego, niestety. 


A zatem, czy cokolwiek pozytywnego wynika z przesłuchania owego audiobooka? Otóż, dostajemy lekcję wartą zapamiętania. Nawet gdy ma to być umilacz drogi, nawet gdy nie zależy nam na rozpamiętywaniu rozterek bohaterów długo po ukończeniu słuchania, poświęćmy jednak więcej niż chwilę na wybór odpowiedniej słuchanej lektury. I jednak nie oceniajmy po okładce, ups, przepraszam, po nazwisku. Bo miało być pięknie, a niestety nie było. 


Wydawnictwo: Mozaika, 2000
Tłumaczenie: Dorota Sękalska
Czyta: Dorota Pomykała
Czas odtwarzanie: 1 godzina 17 minut

opowiadanie pochodzi z tomu: "Krótko mówiąc"

czwartek, 19 lipca 2018

O czasie miłości i czasie śmierci.

"Historia złych uczynków" Katarzyna Zyskowska  9/10


"Jest czas na zabijanie i czas na miłość. Wszystkie historie są o miłości i śmierci, i ta też będzie właśnie o tym" (str.347). A w owym czasie na śmierć straszna jest wojna. Albo ta chwila, gdy znękana, niekochana, odrzucona dusza tylko w śmierci odnajduje wyzwolenie. Swojej lub cudzej. Ale zawsze tej, która da szansę na dalsze życie. Swoje lub cudze. A najstraszniejsza ze śmierci niesionych wielkimi bitwami i małymi potyczkami jest nie ta, którą za sobą niosą wydający rozkazy i dzierżący karabiny. Najstraszniejsza to ta, która każe zostać i czekać, ból znosić i cierpienie, i pogardę zarówno wroga jak i swoich. I niekoniecznie wojną światową niesionych ale wojną z zabobonami lub za ich przyzwoleniem, przeciw rudym i Żydom, przeciw innym. I ten wielki strach, który każe podejmować decyzje, które nigdy już naszego życia nie opuszczą. A jeśli się zdarzy, to tylko by przenieść uczynione zło na pokolenia następne i następne. Bo te decyzje okażą się lata, wieki później silniejsze niż czas na miłość. Będą zmuszały do walki z chęcią zemsty bądź do walki by mścić. A ci, którzy te straszne lata wojenne, powojenne, złe czasy poddania się woli innych, czasy wybierania mniejszego zła przeżyją, będą ciągnęli za sobą bagażem zbyt ciężkim, bo go unieść w próbach zapominania. 

Katarzyna Zyskowska nie bawi się w ocenianie, daje nam zdanie, dwa i wiemy. "Wszystko płynie, wszystko się toczy. Łzy po policzkach, rude głowy po mchu. I los..."(str.501). Daje nam autorka Felicję, która pokocha dwa razy i dwa razy pokocha źle. Felicje, która w swej codzienności ucieka od spojrzeń mogących sprostać jej niezwykłości i wyjątkowości. 
"Za dnia taka eteryczna, spokojna i introwertyczna, delikatna jak porcelanowa lalka, a pośród splatanych leśnych cieni, przy akompaniamencie spadających gwiazd, wstępuje w nią nieznana energia." (str.83)
I Bronka nam daje, który przed swymi miłościami będzie uciekał ani nie umiejąc ich docenić, ani im sprostać, wreszcie nie mogąc żyć ani z nimi ani bez nich. Bronek będzie ze sobą niósł raz żydowską duszę, raz polskie wychowanie, będzie arystokratycznym sobą cierpiał w pozbawionej światła piwnicy i z owej piwniczej niedoli wyrażał będzie niemą zgodę na coś, co jemu samemu wydawało się będzie zbytnia naiwnością. Będzie wybierał pomiędzy gorącym, rodzącym mu córkę żydowskim życiem dalekim od kabaretu a między idealizowaną latami Królową Śniegu, która wreszcie okaże się niespełnieniem i kłamstwem. Fela, ów młodzieńczy miraż, z owego pozornie zimnego serca wydobędzie wiele zła, lecz będzie to zło, które ma posłużyć obronie tego, co najcenniejsze i czego, prócz niej, nie ocalił się ocalić nikt. 
I rudowłosa, pięknie śpiewająca Estera, pojawiająca się u boku Bronka i Felicji na moment zaledwie. Ta Estera Żydówka pozostanie wyrzutem sumienia do końca życia obojga. A także daleko poza nie. Ku następnym pokoleniom, które owym torem zła w imię dobra, będą już podążały wiedzione przez  niekoniecznie ślepy los. 
Na kolejne lata, na dzieci i wnuki tych trojga, na rozsupłanie ich poplątanych jedną nicią losu autorka każe nam czekać do ostatnich stu stron. Tu wychowają się dzieci, tu zmierzą się z demonami przeszłości, okiełznując je bądź im ulegając. Wcześniej zaś będzie ciekawie i przerażająco, poważnie i oburzająco, pięknie i strasznie a przede wszystkim obezwładniająco.

Zaczynając czytać tę powieść miałam wrażenie brania w dłonie lekkiej, przyjemnej historyjki. Począwszy od dziewczyny, która wyrywa się z małego miasteczka by w Warszawie w mieszkaniu ojca, o którym dotychczas wiedziała niewiele, spędzała będzie czasy studiów. Poprzez miesiące, gdy tam mieszkając pozna swojego wykładowcę, zostanie jego kochanką, potem partnerką. Kochanką nietypową, bo żyjącą w związku niepozbawionym brutalności, agresji. I czytając te pierwsze strony miałam wrażenie, że przyjdzie mi odłożyć "Historię złych uczynków" na półkę z zalewającymi rynek thrillerami, ciut erotycznymi, ciut psychologicznymi, rozszarpującymi kolejne rany chorych związków. Ot Nina I Miłosz, prosta historia o toksycznej miłości. 
"Obrażona i zarazem tęskniąca jak pies za panem, skomląca o ostatni czuły gest, o wybaczenie, sprzątałam pobojowisko, które zrobiliśmy wspólnie w mieszkaniu." (str.153)
Tylko czy Miłosz, ten ze światka przestępczego, ten, który nagle znika bez śladu bezlitośnie pozostawiając na pastwę losu osamotnioną, ciężarną Ninę, to ten Miłosz, który tkwi w naszej wyobraźni dzięki pierwszemu wrażeniu? Czy Nina to ta ścigana pechem i własną chora bezwładnością to Nina, która niesie ze sobą świadectwo poprzednich pokoleń? To co przygotowała nam w odpowiedzi Pani Zyskowska to rozwiązanie wręcz niewiarygodne. 

Gdyby owa trudna miłość nie pojawiła się w naszej teoretycznie prostej i zwyczajnej opowieści z początku książki, nigdy nie doszłoby do poznania faktów z przeszłości, Nina nigdy nie poznałaby matki Miłosza, nigdy nie odbyłaby ze swoją matką rozmów, powodujących zachłyśnięcie się straszną prawdą, nigdy nie doprowadziłaby nas wreszcie do finału, który jest tak szokujący, że wszystkie głoszone czy dopiero tkane teorie kompletnie tracą sens. Wszak jest czas miłości i czas śmierci...
Od drugiego rozdziału już nie jesteśmy w Warszawie, albo troszkę tylko, gdy getto stanie się faktem dla Bronka i jego ojca. Bardziej zaś jesteśmy w Aninie, w "domku dla lalek", przez który przewiną się postacie czasem szybko znikające z kart życia, czasem wulgarne, czasem nieumiejące kochać własnych dzieci, czasem pałającą żądzą do młodych dziewczynek. Ale i te siejące dobro, pokutujące za winy, zostające pośród ruin, gdy nie zostaje nikt, uciekające tylko dlatego, że przyszło im ratować własne dzieci. 

Dwutorowość czasowa, historyczna to dla autorki także dwutorowość językowa. "Historia ..." łączy owe odległe czasy i miejsca w sposób wybitny. To co szybkie, związane ze współczesną Warszawa i jej stylem istnienia, także z ciemnymi sprawkami, światem gangsterskim, autorka podaje nam językiem współczesności - krótkim, niemal reporterskim, przetykanym przekleństwami nadającymi moc reakcjom, złości, brutalność. Druga zaś opowieść - ta sprzed lat, z innych traum i przeżyć, z innych salonów, lśniących lakierków, letnisk, potem zaś wojny i jej szaleństwa, napisana jest niezwykle poetycko, jest niczym opowieść snuta przez wybitnych klasycznych pisarzy pieszczących czytelnika inwersjami, formami biernymi, smakowitą polszczyzną. Zmieszanie owych języków powoduje, że wydarzenie się przenikają ale nie stapiają w jedno. Że nie tylko opisowo, ale i duchowo przenosimy się wraz ze stylem i formą w odrębne czasy, że szybko otrząsamy się z tego co zaszłe, by zmierzać dzisiejszymi torami w wulgarność PRLu i kolejnych dekad. I znów wracamy w łagodny, przejmujący styl, który tym bardziej wszystko co straszne, wojenne, czyni przenikliwym, co budzi naszą empatię i niemoc. 

Przepiękna książka. W roli głównej kobiety. Silne, wytrwałe, chroniące swoje dzieci wszelkimi sposobami. Kobiety, dla których kłamstwo, upodlenie, nawet zabójstwo staje się dozwolonym środkiem, gdy chodzi o ochronę miłości - tej partnerskiej lub matczynej. Póki nie stanie się jasne, że za krzywdy, także te, które same w sobie usprawiedliwiały, muszą mieć swoje konsekwencje, muszą zostać ukarane. Jak decyduje się je karać Katarzyna Zyskowska? W sposób, któremu dają wyraz stare wierzenia, zabobony, biblijne cytaty, symboliczne wydarzenia i stworzenia. I to owe złe uczynki, które autorka uczyniła bohaterami "Historii..." i nasze subiektywne ich odbieranie powodują, że owa, rozpoczynająca się od zwyczajności powieść, prowadzi nas w zakątki niezwykłe, tak ludzkie i tak jednocześnie zależne o pohukującej w raz z sową, prastarej sprawiedliwości.
"Zaglądałam przeznaczeniu w oczy wiele razy, bo chociaż uciekałam stąd daleko, to nie uciekałam od siebie. Nie da się uciec od siebie." (str.456)...

Wydawnictwo: Znak, 2018
Liczba stron: 512

poniedziałek, 16 lipca 2018

O artystce, matce, kobiecie.

"Malarka ptaków" Melissa Ashley  7/10


Powieść opisów, barw, egzotycznego ptactwa. Powieść podróży poza horyzont. Powieść miłości, poświęcenia, matczynych dramatów i rozterek. Taką właśnie książkę podarowała nam Melissa Ashley, przelewając na karty "Malarki ptaków" życie, emocje, wahania niezwykłej artystki, a jednocześnie wkładając w nią w sposób widoczny swoje własne serce, miłość do natury i podziw dla bohaterki. 

Bardzo trudno jest stworzyć biografię osoby, która tak naprawdę nie może nas zachwycić niebywałymi przygodami, czy też poruszającymi w nieustannej gonitwie emocjonalnymi rozterkami (choć rozterki jako takie, także dramatyczne, jednak się zdarzają) tak, aby owa biografia nie stała się zbiorem suchych informacji, które przerodzą się w listę dat, odwiedzonych miejsc i związanych z nimi osiągnięć naukowych. Co więcej, to co czyniło życie Elizabeth niesamowitym w czasach jej współczesnych, jak łączenie ze sobą opieki nad dziećmi, życia rodzinnego i pracy zawodowej, czasem również wymagającej długich i dalekich podróży, dzisiaj nie jest niczym niezwykłym, nie jest niczym, co powodowałoby odczucia z pogranicza wielkiego poklasku. Niemniej jednak trzeba zdać sobie sprawę, o jakim czasie czytamy. Pamiętajmy, że początek XIX wieku to czas nietypowy dla rozdzielania rodzin przez względy zawodowe, dla podróży zamorskich, dla asymilowania się z australijską, niezwykłą, bo kolonialną formą życia. To czas, gdy kobiety prawie nieustannie były w ciąży, połogu lub właśnie goiła rany po kolejnym poronieniu bądź pochowaniu niemowlęcia. Elisabeth nie odstawała od tego typu przyjętej za właściwą, roli kobiety. To, co stanowi o jej wyjątkowości to fakt, że postanowiła połączyć macierzyństwo z wielką pasją, którą stanowiła, inaczej niż obecnie pojęta praca zawodowa u boku męża. To połączenie czyni Elizę kobietą niezwykłą nawet dziś. Bo czyż nie jest prawdą, że rzadko się zdarza, by kobieta, która poświęca się tak dużej rodzinie, znajdowała także czas i ochotę na to, by rozwijać swoje zainteresowania w dziedzinie wymagającej tak wiele czasu, tak długich podróży a przede wszystkim, tak drastycznych decyzji?  

Ogromną walkę staczają ze sobą matka i malarka, żona, bez której mąż nie wyobraża sobie dalekiej wyprawy i kobieta, która w związku z owym faktem musi swoje, maleńkie jeszcze dzieci, pozostawić pod opieką matki i kuzynki, która musi odchodzić od zmysłów, nie mogąc być przy chorej córce w momencie, gdy jej dalsze życie pozostaje niepewne. Wreszcie, wielką walkę prowadzi przeciwna zabijaniu, ubolewająca nad polowaniami i kradzieżami gniazd dusza i mieszkający w głowie naukowiec. 
"Kim byłam, żeby oceniać śmierć naszych chwostek? Nawet gdyby udało nam się utrzymać przy życiu pierwsze schwytane okazy, byłoby to fałszywym zawieszeniem wyroku. Nie da się zliczyć, ile zwierząt poświęcimy my i inni w służbie nauce, jak też uciec przed prawdą, że to my decydowaliśmy o tym, czy stworzenie, bez względu na to, jak piękne lub rzadkie, przeżyje." (str.229)
Są to momenty, które spotykają się także z moim sprzeciwem. Nie jest dla mnie zrozumiała, pomimo świadomości walorów naukowych, fascynacja preparowaniem, wypychaniem, cóż.. zabijaniem zwierząt dla celów badawczych. Wiem jednak i rozumiem, że w ówczesnych czasach nie dysponowano technologią pozwalającą na to, by śledzić życie, migrację, zwyczaje ptaków, i że był to właściwie jedyny sposób na to, by zapoznawać współczesnych z egzotyką świata ptaków, szczególnie tych reprezentujących faunę odległych kontynentów. Może gdyby nie tacy pionierzy jak Elizabeth i John, nie bylibyśmy w stanie nigdy dowiedzieć się tak wiele. Poza tym, ilustracje, jakie tworzyła bohaterka, były wtedy bardzo pożądane, stanowiły "ówczesne fotografie", wstęp do zachwycających nas obecnie zdjęć czy filmów przyrodniczych. To sprawność malarki, jej dokładność, szczegółowość tworzonych przez nią portretów ptaków, sprawiały, że osoby zafascynowane światem ornitologii mogły spełnić swe marzenia, nawet jeśli nieosiągalnym było zgłębianie ich poprzez własne naoczne obserwacje. Dlatego czytając "Malarkę ptaków" rozdział po rozdziale budujemy w sobie ogromny szacunek dla pracy Elizy. 

Opisy ptaków, związanych z nimi badań, podróży, także samego ich zdobywania - polowań na nie, procesu ich przechowywania i zachowywania dla współczesnych i potomnych, jak i samej ilustratorskiej pracy bohaterki, są pisane językiem niezwykle plastycznym, z podkreśleniem nie tyle naukowych informacji o stricte gatunkowej przynależności, klasyfikacji, miejscu w tabelach i wykresach, co skupiające się na kolorystyce, sposobie układania skrzydeł, kończyn, barwności upierzenia i innych niezwykłych cech. Pozwala nam to przechodzić przez nie łagodnie, z głową pełną kolorowego, egzotycznego ptactwa, bez wrażenia czytania rozprawy naukowej. Kreują one przed naszymi oczami wizje danego okazu, pozwalają nam wyobrazić go sobie i zrozumieć dlaczego zafascynował zarówno kolekcjonerów, w tym męża Elizy - Johna, jak również ją samą, przelewającą swój malarski talent na ilustracje, które miały w przyszłości służyć poszerzeniu wiedzy o faunie, głównie australijskiej. 
"Rdzenni mieszkańcy i Europejczycy nadawali rajskim ptakom swego rodzaju magiczny status, nazywając je ptakami aniołami, ptakami duchami lub bogami. Ich urzekająca uroda obudziła przekonanie, że są nie z tego świata." (str.131)
Przyznać jednak muszę, że w którymś momencie złapałam się na tym, że owe opisy nie tyle stały się dla mnie nudne, co niejako zapętlone, powtarzające ten sam temat podany innymi słowy, bo też inne dzioby, stopy i trele dostajemy z kolejnym zoologicznym opisem. Nie oznacza to, że sama opowieść jest nudna, bo tak nie jest. Niemniej, zdecydowanie odpowiednim odbiorca tej książki będzie ktoś, kto w sposób bardzo subtelny, nieprzesadnie naukowy ale jednak chce poznać charakterystykę ptaków, zapoznać się z nowymi europejskimi, potem zaś australijskimi gatunkami.

Melissa Ashley spowodowała, ze jej książka trafia nie tylko do osób zainteresowanych ptactwem. Dzieje się tak dlatego, że ów dziennik, pamiętnik, w który została ubrana biografia niezwykłej kobiety, napisana jest językiem, który przeprowadza nas przez opowieść niczym przez połączenie powieść obyczajowej, wspartej na przemyśleniach i odczuciach, z przygodowymi wtrętami, dyskursami na temat niezwykłych dla nas czasów, sposobów zarządzania kolonią, niewiarygodnych morskich podróży, zagłębianiem się w nieznane rejony. Jest tutaj więcej pięknych opisów niż niszczących płynność, suchych faktów. Tyle samo miejsca poświęcone zostało matczynym obowiązkom i rozterkom, poznawaniu i opisywaniu ludzi, których bohaterka poznała w swych podróżach, a także tych, którzy dzielą jej pasje. I nie są to opisy skupiające się jedynie na ich umiejętnościach i wykorzystywaniu ich w pracy ale opisy, które czynią z nich zwykłych ludzi, stawiających czoła problemom. Nawet kiedy poznajemy zafascynowanego światem zwierząt, młodego Karola Darwina, to jest to postać ciekawa, ale jednocześnie omylna, postać kreująca pewne poglądy ale jednocześnie nie wstydząca się prosić o pomoc, kiedy uważa się za mniej kompetentnego w danej dziedzinie.

Tę płynną, bardzo obrazową książkę czyta się z przyjemnością. Jest opowieścią, która ma pośród dziennika z życia ilustratorki przemycić pewne informacje, które być może podane w inny sposób okazałyby się dla nas nudne. Przez całą powieść odczuwa się bardzo mocno, że Melissa Ashley to nie tylko pisarka, ale też poetka i wielka miłośniczka ptaków. Pisze bardzo subtelnie, a jednocześnie fakty, które mieści pomiędzy linijkami delikatnie tkanej powieści, są naukowo sprawdzone, interesujące w swej dokładności. Zaś dzięki wydawnictwu, na okładkach możemy dodatkowo zobaczyć przedruki oryginalnych ilustracji spod piór i ołówków Elisabeth Gould. Niezwykle uprzyjemniają one przechodzenie do kolejnych rozdziałów, nazwanych przez autorkę gatunkami ptaków. Wydarzenia opisane w danym rozdziale odpowiadają zarówno opisom ludzi jak i ptaków wiodących nas przez wydarzenia.
Tutaj muszę bardzo subiektywnie dodać, że prócz atrakcji oferowanych przez samą autorkę i sposób wydania jej powieści, wydawnictwo dodatkowo zaoferowało mi egzemplarz recenzencki w sposób, w jaki nigdy nie zostałam obdarowana książką. Z burzy kolorowych piórek wyjrzała ku mnie subtelna opowieść, niepozbawiona walorów naukowych, dająca kojące wrażenie i mogąca stanowić doskonały, pięknie podany prezent dla miłośników ptaków. 

Wydawnictwo: Czarna Owca, 2018
Tytuł oryginału: The birdman`s Wife.
Tłumaczenie: Agnieszka Wyszogrodzka-Gaik
Liczba stron: 504

Książkę przeczytałam dzięki uprzejmości wydawnictwa: 

piątek, 13 lipca 2018

O piątej odsłonie tatrzańskiego śledztwa.

"Zerwa" Remigiusz Mróz  5/10


Przy wybujałej wyobraźni i produktywności Remigiusza Mroza, znalazłam się w którymś momencie w przestrzeni pomiędzy niecierpliwą sympatią, każącą automatycznie ściągać z półek kolejną powieść sygnowaną jego nazwiskiem, a zniechęceniem wynikłym z ilości wydanych książek oraz tak różnej ich jakości, że zawsze otwiera się je z niepewnością otrzymania sycącego pożywienia dla umysłu. W wypadku "Zerwy", która zamyka mój ulubiony cykl Pana Mroza, niestety czuję się jednocześnie przejedzona i nadal głodna. Jak w przypadku dziecka, które oszukało głód słodyczami. 

Wiktor Forst jest bohaterem sprawy kryminalnej rozbitej na pięć tomów. Początkowo planowany jako trylogia, cykl rozrósł się do rozmiarów pentalogi z nieco niejasnych dla mnie powodów. Powody owe zdają się być jednak oczywiste dla autora, który z Posłowiu obiecuje zakończenie serii, choć nie ostateczne rozstanie z bohaterem. Dla mnie owa deklaracja brzmi równie wiarygodnie jak ta składana po trzecim tomie, niemniej być może faktycznie pewna, warta opisania sprawa, została dla Pana Mroza zakończona, zamknięta, rozwiązana. Mam szczerą nadzieję, że tak jest, gdyż jak powiadają zorientowani w skutkach nadmiernego dobrobytu ludzie: "co za dużo to niezdrowo". 

Opowieść, jako całość jest dobra, ciekawa, niepozbawiona momentów ekscytacji. Porusza sprawy ważkie, piętnuje pewne zachowania - od psychopatycznych po bardziej zwykłe, odruchowe a jednak kończące się fatalnie dla innych i samego sprawcy. W "Zerwie" nie brakuje osądów wkładanych w usta bohaterów bądź podawanych w formie komentarza do wydarzeń. Po raz kolejny utwierdzamy się tu w przekonaniu, że najgorszym typem człowieka jest fanatyk. O ile w przypadku przestępców niesionych agresją, gwałtownymi reakcjami, chęcią zemsty, możemy spodziewać się jakiegokolwiek prześwitu zdrowego rozsądku, o tyle owej racjonalności nie da się przypisać osobom ślepo wierzącym w ideę dyktującą jedynie słuszna prawdę oraz prawo do wymierzania sprawiedliwości za czyny dokonane w niezgodzie z owa prawdą. 
"Każdym z nas targają takie same złe emocje. Każdy z nas kiedyś w duchu powiedział sobie, że pozabija tych i owych za to czy tamto. Każdy kiedyś rzucił do siebie samego, że się powiesi. Tyle, że mamy granice, tamy, bariery(...)"  (str.373)
Przekonania polityczno-historyczne są tu w stanie zagłuszyć jakiekolwiek chęci dążenia do kompromisu, poddania się sile przeciwnej argumentacji, zdają się zaś usprawiedliwiać każde postępowanie, włącznie z wyjątkowo brutalnymi morderstwami, często popełnianymi na ludziach, którzy w żaden sposób za owe piętnowane fakty historyczne nie mogą ponosić odpowiedzialności. Tymi właśnie zagadnieniami zdaje się najmocniej zajmować Remigiusz Mróz w "Zerwie".

Cykl o Wiktorze Forście, ścigającym tego właśnie typu opętanego żądzą zemsty na narodzie oprawcę, zaczynaliśmy od wysokiego C. Z zaangażowaniem towarzyszyliśmy pokiereszowanemu psychicznie i moralnie komisarzowi, który w swojej szorstkiej męskości pociągał nas zarówno jako człowiek jak i policjant mimo obaw o jego zdrowie fizyczne i psychiczne, zniesmaczenie nałogiem czy uniesienie brwi przy postępowaniu i wątpliwej zgodności z prawem.
"Nie znała nikogo, kto dźwigałby tak duży bagaż doświadczeń.Ani nikogo, kto potrafiłby go unieść. Być może ciężar w końcu złamał mu kręgosłup, nie tylko moralny, ale także mentalny" (str.350) 
Pogrążaliśmy się w kryminalne zagadki, ścigaliśmy wraz z nim Bestię z Tatr i kibicowaliśmy każdemu działaniu, które mogło bohaterów, z którymi łatwo było się utożsamić, ostatecznie ocalić. Z tomu na tom seria stawała się bardziej płynna, bardziej zaangażowana w szukanie podłoża postępowania mordercy i , tak jak lubię, przenosiła nas z czysto policyjnego spojrzenia na śledztwo w głąb umysłów osób bezpośrednio zaangażowanych w akcję jak i tych, którzy asystowali pierwszoplanowym postaciom. 

W ostatnim tomie  - "Zerwa" - konsekwentnie zatytułowanym wedle górskiego nazewnictwa, otrzymujemy rozwiązania zagadek stawianych nas poprzez strony poprzednich tomów, następują zmiany akcji zmierzające ku wyjaśnieniu zachowań pozytywnych, szczególnie zaś tych negatywnych bohaterów, a co za tym idzie, pojawiają się cóż... zmartwychwstania, dziwne, niepoparte faktami zachowania, niewytłumaczalne przemiany bohaterów. Mimo, a może także poprzez przenoszenie bohaterów, bądź esencji ich rozmów z polskich gór, przez Rosję, Finlandię aż po niejednokrotnie wspominana Ukrainę czy polskie wschodnie rubieże, mam wrażenie, że w swoim pędzie do zadziwienia zakończeniem, Remigiusz Mróz nieco się zapomniał. Niektóre akcje pojawiają się absolutnie znikąd, nie są poparte jakimkolwiek ciągiem przyczynowo-skutkowym,  jakimikolwiek wydarzeniami przedstawionymi w poprzednich tomach czy nawet na początku samej "Zerwy". Pojawia się wrażenie braku zdecydowania samego autora, który niczym małe dziecko bawi się z nami w ciuciubabkę, żongluje życiem i śmiercią. Jakby sam sobie przyklaskiwał kilkukrotnie zmieniając zdanie na temat ewentualnego zakończenia bądź ciągnięcia wątku danego bohatera. (w głowie roiły mi się hasła typu: Ha, mam was, on żyje! A nie, właściwie to nie żyje. Albo dobra, żyje... Litości...). Autor tak bardzo chce uatrakcyjnić nasze poszukiwania winnego, że namnożenie podobnych akcji prowadzi do zniechęcenia, a czasem nawet śmieszności. 

Można się zgodzić, że książka napisana jest sprawnie, czyta się ją szybko, nie ma potrzeby zatrzymywać się czy wracać do poprzednich rozdziałów, by systematycznie podążać za akcją ale owa sprawność pisarska niestety nie idzie w tym przypadku w parze z jakością. Odnosiłam wrażenie, że książkę piszą dwa odmienne pióra. Jedno, które tworzy niezwykle kulawe dialogi, przy których moja miłość do polszczyzny przeżywała katusze, bo czy nie warto przekonać się przed zleceniem druku czy słownikowo, składniowo, redakcyjnie książka nie razi niechlujstwem? Zbyt pobieżna korekta pozwoliła bowiem na: "finlandzkie ciasteczka", "alarmistyczne działanie słonego zapachu", "przerywanie mi w spotkaniu z podwładnymi", "jeśli co do czegokolwiek była przekonana" i inne lapsusy z pogranicza niedbałości i stylistyki zgodnej z tłumaczeniem angielskich zdań za pomocą powszechnego internetowego tłumacza. Należy przyznać, że książka została poparta dokładnym badaniem faktów historycznych, że na kartach odbywają się ciekawe spory dotyczące poglądów na kontrowersyjne wydarzenie z życia Polaków i ich sąsiadów, ale to wszystko ginie w owym, naprawdę nieatrakcyjnym sposobie ich podania.
"Zerwa" nie jest złą książką, niemniej jest to powieść, w której przeskoki od nadmiernie prostego języka dialogów do wybuchów patriotycznych uniesień i emocjonalnych skrajności nie zostały skomponowane w sposób, który pozwalałby na swobodne, pozbawione gwałtowności podążanie za  jednymi i drugimi. Dialogi, rozpisane na krótkie, urwane, często niezgrabne językowo zdania pokrywające cała stronę, następują po górnolotnych sformułowaniach, gdzie wykrzyknienie "Na Boga!" włożone kilkakrotnie w usta policjantów jest jednym z mniej patetycznych. Nie jest przyjemnie zapadać się w plastyczne opisy sytuacji i wydarzeń, po czym przez kolejne strony przedzierać się przez rozmowy na siłę prowadzone w stronę dowcipu, z powtórzeniami i brakiem lekkości stylistycznej, która dotychczas w powieściach Remigiusza Mroza, udanie chroniła nas przed językowymi zgrzytami. 

Czytanie serii o Wiktorze Forście było przyjemne. Rozumiem, że większość z nas niesionych popularnością, podobnie jak Pan Mróz dopisywałoby kolejne tomy do pierwotnie planowanej trylogii, ale nie jestem pewna czy ten pomysł przyniósł spodziewane efekty. Być może był on dobrze przemyślany ale, odnoszę wrażenie, że o wiele mniej dopracowany. Bo "Zerwę" czyta się do końca tylko po to, żeby dowiedzieć się jak, wcześniej faktycznie niosąca nas przez tomy opowieść, zostanie zakończona, jak autor zamknie losy bohaterów, jakimi ludźmi okażą się postacie, które zdążyliśmy polubić. Niestety, nie czyta się w tej samej mierze dla samej literackiej przyjemności. Miło mi było przebywać w towarzystwie Wiktora Forsta, zapałałam do niego autentyczną sympatią. Niemniej, po przeczytaniu "Zerwy" jeszcze milej jest mi się z nim pożegnać. Dalszy ciąg, podany w podobnym stylu, nie byłby moim zdaniem wart przeżywania kolejnych obaw o rozczarowanie. Pozostaje mi przyglądać się kolejnym pojedynczym powieściom, w których autor eksperymentuje z wieloma gatunkami, i jeśli nawet jedna z nich wydaje się być próbą nieudaną, o tyle kolejna pozwala na określenie czasu a nią spędzonego jako fascynującego. Mnie samą zadziwia owa sinusoida odczuć przy kolejnych powieściach Remigiusza Mroza, ale jest ona faktem.

Wydawnictwo: Filia, 2018
Cykl: Komisarz Forst (tom5)
Liczba stron: 495

poniedziałek, 9 lipca 2018

O amerykańskim letargu.

"Elegia dla bidoków" J.D. Vance   7/10





O ile tytuł książki może wydać się wielu osobom formą kpiny, żartu słownego czy też przyczynku do rozprawienia się z rozpowszechnioną wiarą w amerykański sen, o tyle mnie, z racji wykształcenia, skłania do podejścia do tematu w sposób jeszcze bardziej subiektywny niż zwykle. Znam bowiem, przekazywany ustami wykładowców, faktyczny stan społeczeństwa amerykańskiego i bynajmniej owo "bidokowe" odniesienie do życia w USA nie wzbudza we mnie ani kpiącego uśmiechu ani też niedowierzania. Bo o ile ani autor ani ja nie zamierzamy tutaj przeczyć możliwościom szumnie wpajanym kolejnym pokoleniom amerykańskiej młodzieży, o tyle nie wzbudza też wątpliwości fakt, że bieda, nędza, nieumiejętność radzenia sobie z niepowodzeniami finansowymi, socjologicznie uzasadnione tkwienie w skrajnie trudnych warunkach materialnych nie jest w owym, pozornie mlekiem i miodem płynącym kraju, oczywistością. 

To, co czyni "Elegię dla bidoków" wyjątkową pozycją to fakt, że ośmielił się ją napisać młody człowiek, którego pochodzenie to doliny społeczne, który się owych dolin nie wypiera, który z pomocą niezwykle rozbudowanego wachlarza publikacji i własnych badań, pragnie owo zjawisko tkwienia w biedzie o ile nie wytłumaczyć, to choćby naświetlić.
"Nasza elegia ma podłoże socjologiczne, to prawda, ale dotyczy także kwestii psychologii, społeczności, kultury, wiary." (str.180) 
J.D. Vance przyznaje, że wiele pokoleń jego rodziny to bidoki, że on sam z owych bidoków wyrósł i odważnie oświadcza, że tylko przypadek, któremu na imię było Mamaw (tak nazywał swoją babcię) spowodował, że nie pielęgnuje on nadal owego bidoka w sobie, przekazując go kolejnym pokoleniom.
Celowo trzymam się tutaj formy tłumaczeniowej, z którą nota bene się zgadzam, jako, że należy odróżnić słowo o dość neutralnym brzmieniu jakim jest "biedak" od kpiarskiego, używanego z pogardą i zdecydowanie wspartego konkretnymi cechami osobowymi i środowiskowymi tytułowego "bidoka" ( z ang. hillbilly). Miał bowiem autor w zamiarze pokazanie grupy społecznej, która nie tylko podlega dramatycznym prawom rynku, nie tylko ledwie wiąże koniec z końcem z racji przemian przemysłowych czy gospodarczych, ale też sama na owa biedę wyraża zgodę lub też w niezgodzie lecz aprobacie na nędzę żyje z czystego przyzwyczajenia, przekonania, że tak właśnie być musi choć niekoniecznie powinno. Pierwotne "zejście z Appalachów" w miasta takie jak Jackson nie wynikało z braku chęci do pracy, wręcz przeciwnie, było ruchem w kierunku posad w rozwijającym się przemyśle. Ale to, co pozbawieni później pracy robotnicy uczynili z problemem, który pojawił się po upadku zakładów i kopalń, to już kwestia nie tyle gospodarcza co kulturowa i społeczna.

Trzeba przyznać autorowi, że wykazuje się niezmierną odwagą cywilną wskazując na błędy jakie on sam i jego rodzina od pokoleń popełniają w zderzeniu z trudnościami. Trzeba też jednak owej rodzinie przyznać, że mimo rządzącego nimi prostactwa, awanturniczości, czy czasem zwykłego chamstwa, stanowią oni i tak grupę, w stosunku do której właściwe mogłyby być słowa wsparcia, a nawet, po poznaniu relacji rodzinnych, nawet sympatii czy zrozumienia. Jest to bowiem grupa, która przynajmniej próbuje. Są wśród nich tacy, którzy podejmują pracę, ba, nawet tacy, którzy dzięki owej pracy i minimum elastyczności opuszczają kompletnie zapuszczone miasteczka u stóp Appalachów by wreszcie trafić do "prawie średniej" klasy, czy też może klasy, którą sami chcieliby uznawać za średnią. Gdzieś poza nimi, poza ich skromnymi ambicjami, poza ich patriotycznym poczuciem pracy i walki dla kraju pozostaje grupa osób, z przyjemnością korzystających z socjalnej pomocy, odsuwających na bok jakiekolwiek ambicje, żyjących ponad stan (przy czym ów stan tak czy owak plasuje się gdzieś w rejonach nizin społecznych). Na tę grupę, nawet rodzina J.D. Vance'a patrzy z niesmakiem i wyrzutem.
"W miejscowościach pokroju Middletown ludzie bez przerwy gadają o ciężkiej harówce. Da się przejść przez całe miasto, w którym trzydzieści procent młodych ludzi pracuje niespełna dwadzieścia godzin tygodniowo, i nie napotkać nikogo świadomego własnego lenistwa." (str.74) 

Sam autor, prowadząc nas przez autobiograficzne wątki, nakreśla obraz chłopca, który przerzucany miedzy ojczymami lub kandydatami na nich, wiecznie wkomponowywany w kolejne patchworkowe  rodziny, zwodzony narkotykami, uczony niechęci do edukacji i  przeświadczony o jej niewielkim znaczeniu w życiu, gubi drogę, która intuicyjnie wiodła go ku większym ambicjom. I tylko fakt, że prosta w zachowaniu ale  niezwykle rozumna i ciekawa świata babcia zaczyna, przyglądając się zmianom politycznym i społecznym, odgradzać wnuka od atrakcji zapewnianych przez życie wśród bidoków, pozwala mu znaleźć odpowiedzi na pytanie, czy jeszcze cokolwiek jest w stanie uczynić ze swoim  młodym życiem. 
"Mamaw nigdy nie traciła tej nadziei, choć przeżyła tyle rozczarowań i udręk, że nawet nie potrafię tego objąć umysłem. Jej życie było niby zaawansowany kurs tracenia wiary w ludzi, ale Mamaw zawsze znajdowała jakiś sposób, żeby wciąż ufać tym, których kochała. Nie żałuję więc, że jej uległem." (str.163)

Jakże niewiarygodne wydaje się nam, postronnym czytelnikom, często pojawiające się stwierdzenie o nieprzystawalności, niedopasowaniu do świata, do którego przecież Vance dostał się dzięki własnej ciężkiej pracy. Jak trudno nam pojąć, że prestiżowe studia mogą dla kogoś o takim dzieciństwie być tyleż powodem do dumy co do poczucia bycia zdrajcą wobec własnej rodziny i wychowania. Jakże obcy jest nam, określa to sam autor „ów wewnętrzny konflikt, którego zarzewiem był mój gwałtowny awans społeczny” (str.256). Czy w Middletown można wyrosnąć? Czy można wyrzucić je z serca drogą wojskowej musztry i uniwersyteckiego budowania własnej wartości?

Bardzo trudno recenzować książkę, która stanowi niejakie studium socjologiczne środowiska w oparciu o życie najbliższych i swoje własne. By oddać wszelkie aspekty, które autor chciał nam nakreślić należałoby wpisać tu bowiem jeden wielki cytat, ująć w cudzysłów każdy akapit. Żadna z poruszanych kwestii nie pozostaje bez znaczenia dla zrozumienia w pełni istoty życia, jakie musiał za sobą zostawić autor, istoty przeżyć i wątpliwości jakie wraz z osiągniętym poziomem nim szarpały. Czasem wydaje się aż niewiarygodne, że w opisywanych sytuacjach mógł nastąpić jakikolwiek pozytywny zwrot, że chłopiec żyjący w tak, nie tyle trudnych, co skomplikowanych warunkach mógł w marines nabrać pewności siebie, dyscypliny i wiary we własne możliwości, by ostatecznie ukończyć prawo na jednej z bardziej renomowanych amerykańskich uczelni. 

Pisząc zarówno o początku jak i końcu książki nie zdradza się zakończeń, zwrotów akcji, winnych. Bo to nie tego typu pozycja. Tutaj cała dotychczasowa droga autora-bohatera od początku jest jasna i nazwana. Natomiast wszystko to co po drodze, wszystko to co w międzyczasie, co należało pokonać, stanowi o niezwykłym znaczeniu tej opowieści. Opowieści napisanej prosto ale z odniesieniem do wielu naukowych źródeł, napisanej bez ogródek ale z wyczuwalnymi pokładami miłości i rozgoryczenia, opowieści, którą warto poznać by zmienić nieco pogląd na bardzo pobieżnie nam przedstawiany obraz Stanów Zjednoczonych i ich społeczeństwa. Dopiero tak podana prawda może nam pomóc zastanowić się nad wielkością jednostki zamiast uznawać, że z pewnością miała ona dobra darowane wraz z urodzeniem się w danej lokalizacji geopolitycznej. Bo w tej książce nie chodzi o amerykański sen, chodzi w niej raczej o to, że czasem ograniczone możliwości wynikają tylko z naszych własnych ograniczeń. I co gorsza, ograniczeń na które przyzwalamy. A to z kolei skutkuje brakiem wiary, niezgodą i uległością wobec tych, którzy wiele obiecują. Nawet gdy obiecują niemożliwe, o czym przychodzi nam się przekonać szybciej, niż byśmy sobie tego życzyli. Czyż ta amerykańska autobiograficzna opowieść nie powinna stanowić pola do rozważań dla innych osób, grup społecznych, narodów? Także dla naszego? Ale to już subiektywne odczucie na bardzo subiektywnym blogu recenzenckim. Polecam ku przemyśleniom.


Wydawnictwo: Marginesy, 2018
Tytuł oryginału: Hillbilly Elegy
Tłumaczenie: Tomasz S. Gałązka
Liczba stron: 318