Będzie mi niezmiernie miło, jeśli podzielicie się ze mną komentarzami, wrażeniami, wdacie się ze mną w dyskusje i polemiki.

Dziękuję za każdy komentarz, za każdy ślad, który zostawiacie.

To, że czytacie moje recenzje i książki, które subiektywnie acz z wielką szczerością i przyjemnością staram się ocenić, oraz to, że chcecie mi o tym powiedzieć, jest dla mnie najpiękniejszą nagrodą.

poniedziałek, 9 lipca 2018

O amerykańskim letargu.

"Elegia dla bidoków" J.D. Vance   7/10





O ile tytuł książki może wydać się wielu osobom formą kpiny, żartu słownego czy też przyczynku do rozprawienia się z rozpowszechnioną wiarą w amerykański sen, o tyle mnie, z racji wykształcenia, skłania do podejścia do tematu w sposób jeszcze bardziej subiektywny niż zwykle. Znam bowiem, przekazywany ustami wykładowców, faktyczny stan społeczeństwa amerykańskiego i bynajmniej owo "bidokowe" odniesienie do życia w USA nie wzbudza we mnie ani kpiącego uśmiechu ani też niedowierzania. Bo o ile ani autor ani ja nie zamierzamy tutaj przeczyć możliwościom szumnie wpajanym kolejnym pokoleniom amerykańskiej młodzieży, o tyle nie wzbudza też wątpliwości fakt, że bieda, nędza, nieumiejętność radzenia sobie z niepowodzeniami finansowymi, socjologicznie uzasadnione tkwienie w skrajnie trudnych warunkach materialnych nie jest w owym, pozornie mlekiem i miodem płynącym kraju, oczywistością. 

To, co czyni "Elegię dla bidoków" wyjątkową pozycją to fakt, że ośmielił się ją napisać młody człowiek, którego pochodzenie to doliny społeczne, który się owych dolin nie wypiera, który z pomocą niezwykle rozbudowanego wachlarza publikacji i własnych badań, pragnie owo zjawisko tkwienia w biedzie o ile nie wytłumaczyć, to choćby naświetlić.
"Nasza elegia ma podłoże socjologiczne, to prawda, ale dotyczy także kwestii psychologii, społeczności, kultury, wiary." (str.180) 
J.D. Vance przyznaje, że wiele pokoleń jego rodziny to bidoki, że on sam z owych bidoków wyrósł i odważnie oświadcza, że tylko przypadek, któremu na imię było Mamaw (tak nazywał swoją babcię) spowodował, że nie pielęgnuje on nadal owego bidoka w sobie, przekazując go kolejnym pokoleniom.
Celowo trzymam się tutaj formy tłumaczeniowej, z którą nota bene się zgadzam, jako, że należy odróżnić słowo o dość neutralnym brzmieniu jakim jest "biedak" od kpiarskiego, używanego z pogardą i zdecydowanie wspartego konkretnymi cechami osobowymi i środowiskowymi tytułowego "bidoka" ( z ang. hillbilly). Miał bowiem autor w zamiarze pokazanie grupy społecznej, która nie tylko podlega dramatycznym prawom rynku, nie tylko ledwie wiąże koniec z końcem z racji przemian przemysłowych czy gospodarczych, ale też sama na owa biedę wyraża zgodę lub też w niezgodzie lecz aprobacie na nędzę żyje z czystego przyzwyczajenia, przekonania, że tak właśnie być musi choć niekoniecznie powinno. Pierwotne "zejście z Appalachów" w miasta takie jak Jackson nie wynikało z braku chęci do pracy, wręcz przeciwnie, było ruchem w kierunku posad w rozwijającym się przemyśle. Ale to, co pozbawieni później pracy robotnicy uczynili z problemem, który pojawił się po upadku zakładów i kopalń, to już kwestia nie tyle gospodarcza co kulturowa i społeczna.

Trzeba przyznać autorowi, że wykazuje się niezmierną odwagą cywilną wskazując na błędy jakie on sam i jego rodzina od pokoleń popełniają w zderzeniu z trudnościami. Trzeba też jednak owej rodzinie przyznać, że mimo rządzącego nimi prostactwa, awanturniczości, czy czasem zwykłego chamstwa, stanowią oni i tak grupę, w stosunku do której właściwe mogłyby być słowa wsparcia, a nawet, po poznaniu relacji rodzinnych, nawet sympatii czy zrozumienia. Jest to bowiem grupa, która przynajmniej próbuje. Są wśród nich tacy, którzy podejmują pracę, ba, nawet tacy, którzy dzięki owej pracy i minimum elastyczności opuszczają kompletnie zapuszczone miasteczka u stóp Appalachów by wreszcie trafić do "prawie średniej" klasy, czy też może klasy, którą sami chcieliby uznawać za średnią. Gdzieś poza nimi, poza ich skromnymi ambicjami, poza ich patriotycznym poczuciem pracy i walki dla kraju pozostaje grupa osób, z przyjemnością korzystających z socjalnej pomocy, odsuwających na bok jakiekolwiek ambicje, żyjących ponad stan (przy czym ów stan tak czy owak plasuje się gdzieś w rejonach nizin społecznych). Na tę grupę, nawet rodzina J.D. Vance'a patrzy z niesmakiem i wyrzutem.
"W miejscowościach pokroju Middletown ludzie bez przerwy gadają o ciężkiej harówce. Da się przejść przez całe miasto, w którym trzydzieści procent młodych ludzi pracuje niespełna dwadzieścia godzin tygodniowo, i nie napotkać nikogo świadomego własnego lenistwa." (str.74) 

Sam autor, prowadząc nas przez autobiograficzne wątki, nakreśla obraz chłopca, który przerzucany miedzy ojczymami lub kandydatami na nich, wiecznie wkomponowywany w kolejne patchworkowe  rodziny, zwodzony narkotykami, uczony niechęci do edukacji i  przeświadczony o jej niewielkim znaczeniu w życiu, gubi drogę, która intuicyjnie wiodła go ku większym ambicjom. I tylko fakt, że prosta w zachowaniu ale  niezwykle rozumna i ciekawa świata babcia zaczyna, przyglądając się zmianom politycznym i społecznym, odgradzać wnuka od atrakcji zapewnianych przez życie wśród bidoków, pozwala mu znaleźć odpowiedzi na pytanie, czy jeszcze cokolwiek jest w stanie uczynić ze swoim  młodym życiem. 
"Mamaw nigdy nie traciła tej nadziei, choć przeżyła tyle rozczarowań i udręk, że nawet nie potrafię tego objąć umysłem. Jej życie było niby zaawansowany kurs tracenia wiary w ludzi, ale Mamaw zawsze znajdowała jakiś sposób, żeby wciąż ufać tym, których kochała. Nie żałuję więc, że jej uległem." (str.163)

Jakże niewiarygodne wydaje się nam, postronnym czytelnikom, często pojawiające się stwierdzenie o nieprzystawalności, niedopasowaniu do świata, do którego przecież Vance dostał się dzięki własnej ciężkiej pracy. Jak trudno nam pojąć, że prestiżowe studia mogą dla kogoś o takim dzieciństwie być tyleż powodem do dumy co do poczucia bycia zdrajcą wobec własnej rodziny i wychowania. Jakże obcy jest nam, określa to sam autor „ów wewnętrzny konflikt, którego zarzewiem był mój gwałtowny awans społeczny” (str.256). Czy w Middletown można wyrosnąć? Czy można wyrzucić je z serca drogą wojskowej musztry i uniwersyteckiego budowania własnej wartości?

Bardzo trudno recenzować książkę, która stanowi niejakie studium socjologiczne środowiska w oparciu o życie najbliższych i swoje własne. By oddać wszelkie aspekty, które autor chciał nam nakreślić należałoby wpisać tu bowiem jeden wielki cytat, ująć w cudzysłów każdy akapit. Żadna z poruszanych kwestii nie pozostaje bez znaczenia dla zrozumienia w pełni istoty życia, jakie musiał za sobą zostawić autor, istoty przeżyć i wątpliwości jakie wraz z osiągniętym poziomem nim szarpały. Czasem wydaje się aż niewiarygodne, że w opisywanych sytuacjach mógł nastąpić jakikolwiek pozytywny zwrot, że chłopiec żyjący w tak, nie tyle trudnych, co skomplikowanych warunkach mógł w marines nabrać pewności siebie, dyscypliny i wiary we własne możliwości, by ostatecznie ukończyć prawo na jednej z bardziej renomowanych amerykańskich uczelni. 

Pisząc zarówno o początku jak i końcu książki nie zdradza się zakończeń, zwrotów akcji, winnych. Bo to nie tego typu pozycja. Tutaj cała dotychczasowa droga autora-bohatera od początku jest jasna i nazwana. Natomiast wszystko to co po drodze, wszystko to co w międzyczasie, co należało pokonać, stanowi o niezwykłym znaczeniu tej opowieści. Opowieści napisanej prosto ale z odniesieniem do wielu naukowych źródeł, napisanej bez ogródek ale z wyczuwalnymi pokładami miłości i rozgoryczenia, opowieści, którą warto poznać by zmienić nieco pogląd na bardzo pobieżnie nam przedstawiany obraz Stanów Zjednoczonych i ich społeczeństwa. Dopiero tak podana prawda może nam pomóc zastanowić się nad wielkością jednostki zamiast uznawać, że z pewnością miała ona dobra darowane wraz z urodzeniem się w danej lokalizacji geopolitycznej. Bo w tej książce nie chodzi o amerykański sen, chodzi w niej raczej o to, że czasem ograniczone możliwości wynikają tylko z naszych własnych ograniczeń. I co gorsza, ograniczeń na które przyzwalamy. A to z kolei skutkuje brakiem wiary, niezgodą i uległością wobec tych, którzy wiele obiecują. Nawet gdy obiecują niemożliwe, o czym przychodzi nam się przekonać szybciej, niż byśmy sobie tego życzyli. Czyż ta amerykańska autobiograficzna opowieść nie powinna stanowić pola do rozważań dla innych osób, grup społecznych, narodów? Także dla naszego? Ale to już subiektywne odczucie na bardzo subiektywnym blogu recenzenckim. Polecam ku przemyśleniom.


Wydawnictwo: Marginesy, 2018
Tytuł oryginału: Hillbilly Elegy
Tłumaczenie: Tomasz S. Gałązka
Liczba stron: 318

6 komentarzy:

  1. Lubię książki skłaniające do przemyśleń.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Wiele z poruszonych kwestii można przenieść także na nasze polskie poletko. Może tym bardziej warto dać się ponieść przemyśleniom :) Dziękuję i pozdrawiam

      Usuń
  2. Odpowiedzi
    1. I jest taka. Tym bardziej, że sprawy istotne podane są tutaj przystępnie i łatwo się z nimi oswajać a nawet wdawać w umysłowe polemiki :) Pozdrawiam.

      Usuń
  3. Bardzo podoba mi się już sam fakt, że autor napisał książkę o środowisku, z którego się wywodzi. Niezwykle wysoko cenię ludzi świadczących swoim życiem o swoich osiągnięciach. Zaproponowałaś kolejną bardzo ciekawą książkę, a Twoja recenzja to majstersztyk. Dziękuję i pozdrawiam serdecznie :)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Bardzo dziękuję za miłe słowa :) To chyba już tak działa, że książka, która nas porusza sama wyzwala w nas równie poruszające komentarze, prawda? Polecam ją zdecydowanie bo to nie tylko opowieść, ale przede wszystkim silne emocjonalnie przekaz, wołający o zmianę istniejącego stanu rzeczy. Pozdrawiam ciepło :)

      Usuń