"Stramer" Mikołaj Łoziński 9,5/10
Na
ulicy Goldhammera 20 w Tarnowie, moim rodzinnym mieście, zadzieram
głowę i widzę niebo. Ulica nadal wąska kamienicami, choć już po lewej
dawne austriackie koszary goszczą studentów, po prawej w tych niższych,
zamieszkałych wtedy przez nieco lepiej sytuowanych Żydów, teraz stoją
rowery, przyjmują dentyści, za nimi skwerek.
Moje miasto od urodzenia. Ich miasto na dobre i złe, na beztroskie dzieciństwo, na strachy, na nocne czytanie Marksa, na symbole zmieniające znaczenie, na powroty z więzień, zagranicznych walk o równość i braterstwo, z ucieczki przed wojną.
Wyjątkowa lektura, tak bliska memu sercu, opowiada historię rodziny Stramerów. Żydów, zamieszkujących miasto, którego połowa populacji składała się w międzywojniu właśnie z nich. Z tych bardziej otwartych, skłonnych nawet do subtelnej kpiny z religii, tych zmieszanych na podwórkach z polską dzieciarnią. I z tych z dzielnicy Grabówka, biednej, cuchnącej, zamieszkałej przez ortodoksów niechętnie nastawionych do "bardziej polskich" Żydów, którym zapis narodowości w dokumentach nie robił różnicy. Tych, którzy byli bardziej skłonni otwierać umysły na nowe - zarówno dobre, jak i mamiące hasłami i obietnicami.
Dwoje rodziców, ona - małomiasteczkowa panna z Niska i on, powracający po niepowodzeniach ze Stanów, gdzie został brat - dozgonny doradca i wspomożenie finansowe. Szóstka dzieci, to siódme, a może pierwsze, zamknęło swoje życie w kilku dniach. Czterech braci, z których tylko jeden, najstarszy i wedle matczynych słów najrozsądniejszy, oprze się za kilkanaście lat komunistycznej pokusie. Dwie siostry, różne od siebie, jedna z miłości do żonatego mężczyzny pełna szczęścia i bólu, druga lżejsza, pełna uśmiechu, ciągle taka młoda.
Mikołaj Łoziński opowiada o Żydach w Tarnowie. Mieście
Moje miasto od urodzenia. Ich miasto na dobre i złe, na beztroskie dzieciństwo, na strachy, na nocne czytanie Marksa, na symbole zmieniające znaczenie, na powroty z więzień, zagranicznych walk o równość i braterstwo, z ucieczki przed wojną.
Wyjątkowa lektura, tak bliska memu sercu, opowiada historię rodziny Stramerów. Żydów, zamieszkujących miasto, którego połowa populacji składała się w międzywojniu właśnie z nich. Z tych bardziej otwartych, skłonnych nawet do subtelnej kpiny z religii, tych zmieszanych na podwórkach z polską dzieciarnią. I z tych z dzielnicy Grabówka, biednej, cuchnącej, zamieszkałej przez ortodoksów niechętnie nastawionych do "bardziej polskich" Żydów, którym zapis narodowości w dokumentach nie robił różnicy. Tych, którzy byli bardziej skłonni otwierać umysły na nowe - zarówno dobre, jak i mamiące hasłami i obietnicami.
Dwoje rodziców, ona - małomiasteczkowa panna z Niska i on, powracający po niepowodzeniach ze Stanów, gdzie został brat - dozgonny doradca i wspomożenie finansowe. Szóstka dzieci, to siódme, a może pierwsze, zamknęło swoje życie w kilku dniach. Czterech braci, z których tylko jeden, najstarszy i wedle matczynych słów najrozsądniejszy, oprze się za kilkanaście lat komunistycznej pokusie. Dwie siostry, różne od siebie, jedna z miłości do żonatego mężczyzny pełna szczęścia i bólu, druga lżejsza, pełna uśmiechu, ciągle taka młoda.
Mikołaj Łoziński opowiada o Żydach w Tarnowie. Mieście
komunistycznych
spotkań na Górze Świętego Marcina, mieście pierwszego transportu do
Auschwitz. I nie dusi nas Holokaustem, nie biegnie ku tragediom, o
hiszpańskiej wojnie opowiada chłopięcymi oczami - tyleż zaskoczonymi
śmiercią co pełnymi miłości i nadziei.
Mikołaj Łoziński opowiada o Żydach w Tarnowie. I jest u niego miejsce, wielkie, ogromne miejsce na rodzinną miłość, na zaufanie, na braterską troskę i powroty na łono małego w porównaniu z wielkim światem ale naszego, matczynego miasta. Miasta, które autor opisze tak pięknie, że czytając będę uśmiechała się do skojarzeń. Minę dawny Hotel Polski na Dworcowej, podejdę do pięknego gmachu dworca, wrócę ku Bramie Pilzneńskiej, przejdę koło skrzyżowania z Wałową, gdzie Stramer przeżył przygodę z pomysłem na kawiarnię, a może jadłodajnię. W każdym tym miejscu się uśmiecham, widzę rozrastająca się rodzinę, siadam z nimi na kilka chwil na spiłowanych krzesłach. I wreszcie razem z nimi wychodzę by wyjechać daleko lub blisko, wychodzę tego wojennego dnia, by nie wrócić.
Książka Mikołaja Łozińskiego jest piękna spokojem, który autor potrafi w nas zasiać mimo tego, że doskonale wiemy jaki koniec międzywojnia zgotowała historia tarnowskim Żydom. Pozwala wierzyć w ich podróże ku lepszemu, ku spełnianiu idei - od studenckiego Krakowa, przez wschodnią ucieczkę do Lwowa, po przystanek w Paryżu na drodze do walczącej Barcelony. Daje radość z każdego spotkania z siostrą, bratem, matką, maleńką Różą i już nieistniejącym Władziem. Łagodzi niepokój o syna w więziennych murach.
Mikołaj Łoziński opowiada o Żydach w Tarnowie. I jest u niego miejsce, wielkie, ogromne miejsce na rodzinną miłość, na zaufanie, na braterską troskę i powroty na łono małego w porównaniu z wielkim światem ale naszego, matczynego miasta. Miasta, które autor opisze tak pięknie, że czytając będę uśmiechała się do skojarzeń. Minę dawny Hotel Polski na Dworcowej, podejdę do pięknego gmachu dworca, wrócę ku Bramie Pilzneńskiej, przejdę koło skrzyżowania z Wałową, gdzie Stramer przeżył przygodę z pomysłem na kawiarnię, a może jadłodajnię. W każdym tym miejscu się uśmiecham, widzę rozrastająca się rodzinę, siadam z nimi na kilka chwil na spiłowanych krzesłach. I wreszcie razem z nimi wychodzę by wyjechać daleko lub blisko, wychodzę tego wojennego dnia, by nie wrócić.
Książka Mikołaja Łozińskiego jest piękna spokojem, który autor potrafi w nas zasiać mimo tego, że doskonale wiemy jaki koniec międzywojnia zgotowała historia tarnowskim Żydom. Pozwala wierzyć w ich podróże ku lepszemu, ku spełnianiu idei - od studenckiego Krakowa, przez wschodnią ucieczkę do Lwowa, po przystanek w Paryżu na drodze do walczącej Barcelony. Daje radość z każdego spotkania z siostrą, bratem, matką, maleńką Różą i już nieistniejącym Władziem. Łagodzi niepokój o syna w więziennych murach.
Jest w tej opowieści tak ogromna dawka miłości, radości z każdego
przeżytego dnia, piękna starych ulic i historii miasta, zwykłych
ludzkich ułomności i niedoskonałości, że co niewiarygodne wręcz, dopiero
na ostatnich stronach ogarnia nas niepokój. Że to teraz, że to już. I
rzecz niebywała, myśląc o każdej opisanej chwili, o każdej młodzieńczej
walce, o ojcowskim depresyjnym "katarze żołądka", o nieodżałowanej
śmierci wujka z Ameryki i jego niezniszczalnym pasie, o miłości, która
nie wybiera, o zazdrości o wiceburmistrzowskie mieszkanie... myśląc o
życiu - prawdziwym i rodzinnym, nawet te ostatnie strony głaszczemy za
łzami i spokojem i wzdychamy: no tak...
Piękna literatura, godna laurów. Polecam gorąco, ja - Tarnowianka, nie-żydówka, współmieszkanka każdej myśli i wydarzenia z życia żydowskiej rodziny Stramerów, których nazwisko umarło. Wraz z pewnym fragmentem polskiej historii.
Piękna literatura, godna laurów. Polecam gorąco, ja - Tarnowianka, nie-żydówka, współmieszkanka każdej myśli i wydarzenia z życia żydowskiej rodziny Stramerów, których nazwisko umarło. Wraz z pewnym fragmentem polskiej historii.
Wydawnictwo Literackie, 2019
Liczba stron: 440
dziękuję Wydawnictwu Literackiemu za egzemplarz książki
Bardzo zaciekawiła mnie Twoja recenzja, więc chętnie sięgnę po książkę. 😊
OdpowiedzUsuńUważam, że warto. Nie tylko mnie zachwyciła ta powieść, także Magazyn Książki uznał ją za najlepszą książkę 2019 roku. Może warto wyrobić sobie własne zdanie? Ja szczerze polecam! : )
UsuńŻałuje, że nie słyszałam o niej wcześniej. Recenzja bardzo przekonująca. Myślę, że po nią sięgnę.
OdpowiedzUsuńKsiążki jak narkotyk
Pomijając moją subiektywną recenzję, popartą lokalnym patriotyzmem, książka zbiera bardzo wysokie noty i świetne decyzje. Mam nadzieję, że i Tobie przypadnie do gustu. Trzymam kciuki, jestem jej wielką fanką : ) Pozdrawiam ciepło.
Usuń