Będzie mi niezmiernie miło, jeśli podzielicie się ze mną komentarzami, wrażeniami, wdacie się ze mną w dyskusje i polemiki.

Dziękuję za każdy komentarz, za każdy ślad, który zostawiacie.

To, że czytacie moje recenzje i książki, które subiektywnie acz z wielką szczerością i przyjemnością staram się ocenić, oraz to, że chcecie mi o tym powiedzieć, jest dla mnie najpiękniejszą nagrodą.

wtorek, 28 sierpnia 2018

O prozie życia.

"Lusterko, ramię, kierunkowskaz" Dorthe Nors  7/10


Na okładce napisano: Finalistka The Man Booker International Prize 2017. I naprawdę początkowo można się poczuć zaskoczonym tak wielkim uznaniem, wyróżnieniem na skalę międzynarodową. Mamy bowiem w dłoni powieść tak niedługą, niepozorną i prostą w odbiorze, że nie brzmi w nas werblami poruszenia, ani też nie stanowi epickiego obrazu godnego laurów. Co więc stanowi o jej wartości? Myślę, że właśnie owa normalność, owo spojrzenie na kobietę, która nagle zaczyna postrzegać swoje życie jako pasmo nieudanych przedsięwzięć. Kobietę, która osiągnąwszy dojrzałość stoi w drzwiach samotności, nie umiejąc poskładać elementów życia w satysfakcjonującą całość, na dodatek zaś walcząc z nieustannymi, przeróżnie diagnozowanymi zawrotami głowy.

Jak bardzo zwyczajna jest Sonia, widać od pierwszych stron. Jak banalne wiedzie życie, jak proste prowadzi rozmowy, jak pozornie mało istotne są jakiekolwiek zmiany następujące w jej codziennej rutynie. Ale im głębiej w książkę, tym bardziej Dorthe Nors wkręca nas w spiralę dygresji, rozmyślań, powrotów i ocen, w tym samoocen. Początkowo wydające się chaosem impresje wydobywane z pamięci Soni, rzucane luźno uwagi, mielone w pamięci obrazy omalże zapomniane, zdają się ze sobą nie wiązać, czytają się niczym opowieść gaduły niezdolnej do zakończenia jakiegokolwiek podjętego wątku. Z czasem jednak, zaczynamy krok po kroku zagłębiać się w owo opisywane strzępami życie. Co zaś ważniejsze, zaczynamy współodczuwać. I w tym momencie dostrzegamy jak owa Sonia, pozornie płaska jak Dania, pozornie prosta i zrozumiała, okazuje się być skomplikowaną osobą o nadwrażliwym postrzeganiu świata.
"Tutaj chodzi o to, aby znaleźć swój krąg, swoja kohortę, dopasować się, nie wyróżniać się, zamienić się w kameleona i uciekać od wszelkich relacji. Chciałabym na kimś zawisnąć, do kogoś przylgnąć, jak łopian. Tak nas stałe. Ale tu wszystko jest teflonowe." (str.103-104)

Sonia to siostra Kate, gorsza siostra, niespełniająca tego co przyjęte za normy społeczne, rozwiedziona, bezdzietna, nieustannie próbująca pogodzić się z coraz bardziej odległą Kate. W mieszaninie żalu i infantylności pisanych, nigdy nie wysyłanych kartek i listów, z łatwością można się doszukać wielkiego bólu po wyrwaniu z życia tej najbliższej postaci.
Sonia to pacjentka Ellen, masażystki o skłonnościach do wiary we wszystko co wiary wymaga, w "alternatywne światy". Wróżki, szamani, czytający w aurach i myślach - to wszystko stanowi istotę życia dla Ellen, to wszystko też trochę pociąga ale bardziej jednak odpycha zanurzoną w swoim realnym smutku bohaterkę.
Sonia to przyjaciółka Molly. Ani my, ani sama Sonia nie umie jasno odpowiedzieć na pytanie, co tak naprawdę łączy obie kobiety prócz wspomnień z czasów, gdy rodziły się szkolne przyjaźnie, te "do końca życia". Trwają razem, kompletnie odmienne, ale podtrzymujące się niczym przynależne sobie od lat tyczki.
"Ich przyjaźń dotarła do rozstajów dróg już dawno temu, ale w Kopenhadze dawno nie ma nikogo, kto by je pamiętał takimi, jakie kiedyś były. Jeśli pragną wrócić do korzeni, to maja tylko siebie." (str.65)
Sonia to także kursantka prawa jazdy. Pewna wystarczającej dojrzałości by owe szkolenie przejść, przytłoczona, czasem tez przestraszona agresją jednej instruktorki i niezrozumiałym dla niej samej pociągiem do drugiego.
"Jak można schować się przed kimś, ko wpada w złość, bo chce poczuć, że żyje? Tacy ludzie są wszędzie, a trudno stać się niewidocznym w świecie, który jest płaski jak naleśnik." (str.137)
Mantra "lusterko, ramię, kierunkowskaz" to jej prozac na jazdy. Często też odwołanie do scenek z kursu kieruje ją na właściwe tory myślowe lub, wręcz przeciwnie, pozwala z niewygodnych torów wypaść.

Nadal nie ma jednak sensu doszukiwać się drugiego dna. Nie będzie zwrotów akcji ani niespodziewanych szaleństw i paranormalnych zjawisk. Dorthe Nors poda nam bowiem studium osoby. Studium kobiety na zakręcie, doskonale zdającej sobie sprawę z jałowości swojego życia, tęskniącej za przeszłością, kochającej i nienawidzącej Kopenhagi, do której pofrunęła po traumach post-małżeńskich. Kobiety szukającej drogi uspokojenia duszy podróżą ku latom beztroski i szczęśliwości, gdy jej żółte drewniaki migały w polach kukurydzy i na duńskich wrzosowiskach. Czy jej poszukiwania, próby ucieczki przed marazmem, szukanie nowego startu przyniesie skutek, to już pozostaje w ocenie czytelnika.

Jest błyskotliwie, z bardzo subtelnym i inteligentnym humorem. Język jest prosty, choć czasem autorka zaskakuje poetyckością rozważań. Jest również płynnie, spokojnie, ale gdy autorka pragnie, by udzielił nam się niepokój, niewiara, lęk Soni, czyli to z łatwością jednym zaledwie zdaniem.
To niewątpliwie mądra książka, bohaterka w swej zwyczajności pozwala nam myśleć o sobie jak o jednej z nas, jak o tej kobiecie mijanej po drodze do pracy, jak o tamtej pijącej kawę w kawiarnianym ogródku, jak o tej w lustrze. To dobra lektura, pozbawiona zadęcia ale i nie pozbawiona literackiej atrakcyjności. Warto ją przeczytać, gdy wydaje nam się, że codzienne, szare, niezaskakujące życie jest jedynie naszym udziałem.

Wydawnictwo: Czarna Owca, 2018
Tytuł oryginału: Spejl, skulder, blink
Tłumaczenie: Elżbieta Frątczak-Nowotny
Liczba stron: 206
 
Za premierowy egzemplarz recenzencki dziękuję wydawnictwu Czarna Owca.

niedziela, 26 sierpnia 2018

O przedwczesnej dorosłości.

"Wielka samotność" Kristin Hannah  9/10


W opisanej młodości Lenie - bohaterki powieści "Wielka samotność" jest tyle smutku, tyle cierpienia i cierpliwości, że myśląc o swoim, kilkakrotnie przetrąconym życiu, oddycham z wdzięcznością za banalność problemów, które stanowiły dla mnie potencjalny koniec świata. Jest tyle problemów w tym niewielkim ułamku życia, że wszystkie moje, sporo przecież starszej kobiety, zdają się kpiąco kiwać głową nad marudnym znoszeniem jak się okazuje, niewielkich trosk. Ta powieść, pozostając opowieścią z gatunku literatury pięknej, jest niczym poradnik odczuwania pokory, niczym wskazanie palcem na winnych zbyt małej odwagi, zbyt małej wiary i nadziei.
Wszystko co zostało opowiedziane o Lenie, mieści się w kilkunastu latach, nie wykracza poza młodość. I na bardzo krótko wykracza poza Alaskę. Tę Alaskę, która nadała powieści tytuł.
"Wielka Samotność. - wyszeptała - Tak Robert Service (poeta - przyp.mój) nazwał Alaskę". (str.117)
Owa dzika, piękna ziemia to początkowo dar od losu, nadzieja na odmianę potarganego wojną wietnamską ojca, nadzieja na nowy początek i na to, że pierwsze wrażenie krystalicznie czystego spokoju przepojonego barwami, których nigdzie indziej nie sposób sobie wyobrazić, zostanie z nimi na zawsze. To kraj surowy, to stan, któremu daleko do amerykańskich telewizyjnych obrazków. To miejsce nieustannej czujności ale i zachwytu. To miejsce, gdzie nikogo nie stać na zawahania czy pomyłki.
"Musisz być silna i szybko się uczyć. Na Alasce można popełnić jeden błąd. Drugi kosztuje życie." (str.70)

Ten raj i piekło w jednym, ten kraj przepiękny lecz wrogi budzi zachwyt młodej dziewczynki, która podążą za rodzicami ku miejscu, które okaże się nowym domem. Ileż w niej strachu przed nieznaną samotnością i ileż zauroczenia: krajobrazem, pierwszą szkolna miłością, niewiarygodną uczynnością ale i niezłomnością tamtejszych ludzi. Jej droga wiedzie za ojcem. Człowiekiem, którego wojna pożarła swym złem i zaborczością, a następnie wypluła w stanie, który zniszczy nie tylko jego samego, ale i matkę Lenie - wierną, chorą w swej wierności i naiwnej wierze w zmianę, poczuwająca się do obowiązku, z którego sam mąż, już wiele dni temu ciężką dłonią, ciosami w twarz, decyzjami rujnującymi życie, z owego obowiązku zwolnił. Lecz nie dla niej, ona jest żoną, kochanką, wierzy w słuszność swego idealistycznego świata.
"Nie przestajesz kochać bliskiej osoby gdy cierpi. Robisz się silniejsza, żeby ją wesprzeć. On mnie potrzebuje. Potrzebuje nas." (str.16)
Motto życiowe matki stanie się także przewodnikiem Lenie, która uciekać będzie od chorej, toksycznej miłości rodziców w świat innej, dobrej miłości, która jednak juz wkrótce potwierdzi, że jej losem kierowała będzie ta sama zasada. Zasada trwania przy kimś, kto jest w potrzebie, kto bez niej nie ma już ani mocy, ani wiary, ani nawet samego siebie.

Powieść nie jest tak doskonała jak poprzednia, "Słowik" stanowi dla mnie wzór książki, przy której serce zamiera, przy której emocje wybuchają z siłą, o którą ich nie podejrzewaliśmy. Tutaj, w "Wielkiej samotności" najważniejszą emocją zdaje się być niezmierzony smutek. Książka jest tak samo piękna jak smutna... albo może niezwykle piękna w swoim smutku... czy też smutna pięknem obrazów, na których widzimy rozpacz, bezsilność, pustkę. W owym smutku, sama Lenie zdaje się błyszczeć odwagą, przekonaniem, że można inaczej, wiarą w odmianę losu. To, że autorka po każdym wzlocie spuszcza ją na twardą ziemię z jeszcze większej wysokości, zmusza nas do zaciskania pięści i kibicowania młodej kobiecie we wszystkim czego zapragnie, na co się odważy, co chce pokonać. Autorka daje nam bowiem strach, ból fizyczny, ratunek odbierający ratującego, nie pozbawiając swojej bohaterki hartu ducha. To Lenie, ta młoda dziewczyna, staje się obrazem prawdziwej Alaskanki. Tej dzielnej, tej zuchwałej. I to ona swą wiara i uporem doprowadza do finału, dzięki któremu odkładamy przeczytaną książkę, wzdychamy i gładząc ja po okładce stwierdzamy: Tak, tak to miało być.

Gdyby nie Kristin Hannah, gdyby nie jej doświadczenia życiowe (w tym wielkie amerykańskie podróże przez stany, pyliste drogi i nieznane tereny), nie dostalibyśmy opowieści epickiej, pięknej słowem i tematem, zamkniętej w idealne redakcyjne ramy. Mam wrażenie, że ta pisarka nigdy nie pozwoli sobie na to, żeby po "Słowiku" i nieco tylko mniej efektownej "Wielkiej samotności", w jakikolwiek sposób zawieść czytelników. Bo przecież, w beletrystyce, Pani Hannah odnalazła się równie pięknie jak Lenie w surowym stanie, zwanym Wielką Samotnością.
"Dla nielicznych niezłomnych, silnych marzycieli, Alaska na zawsze stanie się domem, pieśnią, którą można usłyszeć, gdy cichnie i nieruchomieje świat. Albo się tu odnajdziesz, dziki jak tutejsza przyroda, albo nie.(...)" (str.507)

Wydawnictwo: Świat Książki, 2018
Tytuł oryginału: The Great Alone
Tłumaczenie: Anna Zielińska
Liczba stron: 512

wtorek, 21 sierpnia 2018

O muffince z chili.

"Radość życia" Roma Ligocka  10/10


"Ciągle od nowa rozpoczynam wywiad rzekę z samą sobą - nie mogę się rozstać z tą osobą, którą być może ciągle za mało znam. Nigdy się siebie nie nauczę na pamięć." (str.11)
Przepraszam, ale przez moje współodczuwanie, śmieszne czasem i mało subtelne, będzie dzisiaj nieco intymnie...
Pomyślałam sobie o tej książce, że jest słodko-gorzka. Albo słono-słodka. A może jest i łagodna i pikantna? Jest jak czekolada z drobinkami słonego karmelu. Albo nie. Wiem. To czekoladowa muffinka z chili. To skorupka wypieczonych doświadczeń, twardych nawyków i przekonań, które zbiera się i pielęgnuje latami, by zapewniły nam ochronę przed ludźmi, światem, przed samym sobą. I to jest płynne wnętrze, ten nasz odkryty brzuszek jeża, który nadwrażliwcom takim jak Roma Ligocka, zdarza się chować zbyt późno, zbyt niedokładnie. I to są te burzące gładkość i ciepło wnętrza drobinki nagłych ostrości. Sztylety rzeczywistości wbite w rozmarzenie, w poszukiwanie ulotnego.

To nie będzie długa recenzja bo to byłoby tak, jakbym chciała przegadać sama autorkę. A autorka nawet nie daje szans na zapadnięcie się w opowieści. Ona chwyta ulotne motyle krótkich zdarzeń, by przynieść nam je w darze i pokazać ich znaczenie, często nam umykające. By powiedzieć nam, że ta Radość w jej książce to nie jest radość zupełna, całkowita i codzienna. A Życie to nie tylko smaczne potrawy zakupy (choć i one) ale tez śmierć i cierpienia, i stawanie w kolejce do bólu i odchodzenia.
"Wiem i to, że w końcu może przyjść taki moment, kiedy poczujemy się sami w naszym życiu, jak w pustym mieszkaniu, z którego wyniesiono już wszystkie meble, a i nasze walizki będą już spakowane..." (str.22)

Tu nie przydadzą się zdolności do czynienia skrótów i tworzenia streszczeń. Nie można streścić życia, nawet jego ułamka, a właśnie swoje życie w drobinach chilli i ułamkach czekolady autorka nam tutaj serwuje. Ono nie tylko jest. Ono bywa, dzieje się, umyka, chwieje się i ulatuje.
Pani Romo, czy wie Pani jak bardzo to, o czym Pani pisze wymiera? Czy wie Pani, że pisząc na przykład o swoim poczuciu wstydu, porusza Pani strunę, która już rzadko w czyjejkolwiek duszy brzmi? I czy wie Pani, jak bardzo ludzie chcą krótko i bezdusznie definiować słowa, które pani opisuje całymi stronami lub choćby zdaniami wielokrotnie złożonymi - jak Nadzieja czy Prawda?
"A prawda? Prawda jest skromna - cicha i tak prawdziwa, że do obrony niezdolna, pewna samej siebie - lecz pozbawiona agresji. Nieśmiała, bo wiedząca." (str.107)

To nie jest książka do czytania. To jest książka do myślenia. Tutaj każde zdanie ma drugie dno. Nawet to, które opisuje przyjęcie w Maladze czy zwykły, codzienny rejs samolotu. Bo to wszystko, zamknięte w błahych dialogach, w zawstydzeniach, zagubieniach i krótkich przywitaniach, woła do nas o uwagę.
"Banalne, codzienne wędrówki i spotkania. Nie tylko zło jest banalne - istnieje też banalne dobro: spokojne, łagodne przemijania dnia codziennego - ta cisza w Tobie i nadzieja... pewność prawie, że nic złego się nie zdarzy. ja, która zawsze unikałam wszelkich medytacji, teraz siedzę na plaży i wsłuchuję się w swój oddech..." (str.86)

I jeśli ktoś jeszcze chce zapytać: no ale o czym jest "Radość Życia"? to odpowiem, że wcale nie jest jedynie o radości życia, to nie poradnik jak ją czerpać, to nie sloganowy zbiorek jak ja rozumieć, to nawet nie opowieść o niosącej ją, właściwie wybranej ze wspomnień szczęśliwości. Ale czy owo niedopowiedzenie, owa zgoda na niezgodność z tytułem nie jest właśnie esencją radości życia? Zarówno jako filozoficznego pojęcia jak i tej przepięknej książki? Ach... zapomniałabym. A cóż w niej jest takiego przepięknego? Że znów wojnę i ten czerwony płaszczyk wspominamy, że syn ledwo śmierci uniknął, że w Maladze ludzie ucztują bez zawiści, wrzasków i pijaństwa, że pewne kanapki i pewne ciasteczka jada się tylko w jednym miejscu na świecie, że krakowskie ulice to jak nasza nieodżałowana Kora słusznie wyśpiewała, spływają spleenem? Owszem, ładne to wszystko. No i zdjęcia, które sama Pani Roma zrobiła sobie i temu, co zauważone mimochodem także ładne. Tak ładnie pasujące do podjętego tematu, tak ładnie ilustrujące i takie z kalendarzem, zatem i z biegnącym czasem skomponowane. I że ugotować można bo się przepis pomiędzy opowiadaniami znajdzie, i jeszcze na drink receptura... Tak, ładne. Nie piękne? Nie. Bo piękne to jest życie Moi Drodzy Czytelnicy. Tylko czasem trzeba Romy Ligockiej, żeby tę prostą prawdę, ten slogan, których nota bene unika i za które nas wszystkich łaja, pokazała nam palcem i nazwała. 

Wydawnictwo: Wydawnictwo Literackie, 2017
Liczba stron: 252

sobota, 18 sierpnia 2018

O zbrodni i bogu miłych wędrówkach.

"Kości proroka" Ałbena Grabowska  8/10



Dziwne drogi wskazuje czasem religia swoim wyznawcom. Dziwne też bywają czasem historie tych, którzy owe religie pragną krzewić. O ile można upierać się, że wybrane przez nas wierzenie jest jedynie słuszne, o tyle warto też umieć przyznać, że i jej wyznawcy wątpią, popełniają błędy, dokonują czynów niepojętych dla ludzi na te konkretną wiarę obojętnych. Dzięki Ałbenie Grabowskiej mamy szansę zadumać się nad tym, jak dziwne sploty wydarzeń mogą doprowadzić do spotkania ludzi o kompletnie innych przekonaniach, wręcz przeczących sobie nawzajem, lub też zaledwie oceniających owe przekonania po latach. Spotkania nad pewną księgą, w której zawierają się dwie prawdy i nad kośćmi, które mogłyby i może są bezcennymi "Kośćmi proroka". A gdy okazuje się, że i jedno i drugie prowadzić może do pieniędzy, machina ukrywania, odkrywania, zapobiegania, oszukiwania i pozbywania się rusza w prawdziwie szalony pęd.

Wiedziona trzema torami akcja prowadzi nas przez pozornie niepowiązane ze sobą opowieści. Wiek XXI - współczesność, bliską nam i zrozumiałą, osadzoną na bazie typowego kryminału. Jest ciało, w tym przypadku niewątpliwie obrazujące swego rodzaju mord na tle religijnym, jest dzielny bułgarski policjant - Dymityr oraz, aby dodać romansowego smaczku, jest jego przyjaciółka z dzieciństwa, polska konsultantka Margarita. I to właśnie Margarita będzie dla nas głównym źródłem zniecierpliwienia, niedowierzania ale tez wiedzy o otaczającej nas pięknej Bułgarii oraz o niej samej - o kobiecie, której przyszło wejść drugi raz do tej samej rzeki po to by NIE utonąć.


Bohaterka, w swoich wypowiedziach na temat historii Bułgarii, jej architektury, badań archeologicznych, przemian religijnych, wykazuje się ogromną wiedzą., Mówi o symbolach, przeróżnych wierzeniach, nie tylko wielkich wiarach światach ale też odłamach, które poznałam dzięki Margarecie i internetowi właśnie w trakcie czytania powieści Pani Grabowskiej. Poznajemy z jej ust Bułgarię jako część Bizancjum, jako samodzielne imperium i jako, jak to bywa w historii, nic nieznaczące państewko na skraju świata. Ale nie samymi opowieściami człowiek żyje. Wszak to trup jest powodem podróży i dociekań, kości zaś będą uzupełnieniem policyjnej sprawy. Czyżby kości proroka?


Bizancjum będzie dla nas bazą dla zatopienia się w wierzeniach wieku XII, w opowieść drogi prowadzącą przedstawicieli chrześcijańskiego odłamu - bogomiłów - ku pragnieniu uznania ich wiary za dominującą i jedynie słuszna przez współcześnie im panującego cesarza. 
"Jako bogomili głęboko pogardzaliśmy bezprawiem, przemocą, jakiej dopuszczano się z imieniem Boga na ustach. " (str.154)
Cesarz uwierzyć ma Księdze, to ona stanowić będzie dowód, cel, objawienie. Podróżować będą i kości. Proroka? Czas pokaże... Jest w drodze i u jej kresu miejsce na zadumę, za zwątpienia, na niezwykłej mocy wiarę. Ale jest też miejsce na zawirowania, nagłe zaskoczenia, zabójstwa i oskarżenia - czyli na wszystko to, co pozwala Ałbenie Grabowskiej na kontynuowanie osadzania swej powieści w ramach historyczno-sensacyjnych.

Jeszcze dalej wstecz wyruszymy z uczniami Jana Chrzciciela, którzy zmierzają na spotkanie z Jezusem w Jeruzalem. Będziemy im ufali, będziemy im kibicowali i doskonale zrozumiemy ich zawahania i wątpliwości. Także te, które zrodzą się ze zwykłej ludzkiej zazdrości, chęci dominacji ale i ze strachu i zwątpienia. I tutaj, jak w poprzednich wątkach będzie czas na miłość, także tę zakazaną, będzie czas na utratę zdrowia a nawet życia, będzie czas na uwielbienie boga i zaparcie się go. Wreszcie, będzie czas na śmierć i pozostałe po niej kości, które jako kolejne pisane świadectwo znajda się na kartach (a raczej drewnach i skórach) pewnej księgi.


Gdzieniegdzie słychać głosy jakoby owa powieść była napisana na wzór, bądź pod wielkim wpływem pomysłów Dona Browna. Dla mnie, tego typu porównania to wielkie spłycenie, oparte jedynie na jednym, absolutnie nie kluczowym aspekcie - na fakcie, ze znalezione zwłoki byłego polskiego parlamentarzysty zostały zbezczeszczone malunkami, w których doszukiwać się można, jak się okaże słusznie, symboli religijnych. 
"Czyli najpierw gościa otruto, potem odcięto mu głowę, ukrzyżowano go, przywieziono i postawiono na wspornikach dokładnie na orchestronie.
Jeszcze Jeszcze namalowali mu te złote obrazki, z powody których tutaj jesteś." (str.23)
Tu jednak podobieństwa się kończą. Dan Brown, którego nota bene lubię, prowadzi nas przez labirynt zagadek, przygód, ucieczek i pościgów. Z punktu A do Z prowadzą nas znaki, tropy, niekoniecznie poparte jakąkolwiek prawdą historyczną. W przypadku Ałbeny Grabowskiej mamy zaś do czynienia z bardzo drobiazgowymi badaniami, które ubrane w literacką fantazję autorki, prowadzą nas przez świat barwny, kojarzący się z mitami i legendami ale jednak wsparty istniejącymi dokumentami, opracowaniami, które mogą dać jeśli nie stuprocentowe świadectwo, to choćby świadomość prawdziwości wydarzeń, opisanych osób czy miejsc.

Tego typu płytkie porównania kojarzą mi się z wypowiedzią bohaterki, komentującą podobną niezgodę na uogólnienia: "Nazywanie Sozopola 'tylko kurortem', to jak twierdzenie, że Rzym jest pełny pomazanych ścian albo, ze budowle w Egipcie są obtłuczone" (str.294)

Wszystkie wątki autorka wiąże ze sobą niezwykle subtelnie. Zanim w końcowej części powieści otrzymamy oczywiste powiązanie, zaledwie cieniutkie niteczki, dostrzegane dzięki wnikliwości i uważnemu czytaniu, będą nam ukazywały ślady, dzięki którym można snuć przypuszczenia lub stawiać pierwsze wnioski. I znów, inaczej niż u Browna, kolejny przypadek nie jest oczywisty. Tu nie ma nakazów skrętu, tutaj są delikatne sugestie, wtrącone słowa, które podpowiadają ale nie zmuszają nas do obrania wskazanej mimochodem drogi.


Ogromnie podoba mi się konwencja w jakiej powstała ta powieść. Określenie jej gatunku sprawia niejaką trudność i to, moim zdaniem, stanowi o jej wyjątkowości. Można utyskiwać, że daleko "Kościom proroka" do prawdziwego kryminału, można powtarzać, że za dużo obyczajowości, że mało prawdziwej policyjnej pracy. A do tego, o zgrozo, Margarita, poszarpana emocjonalnie bułgarskim życiem sprzed ucieczki do Polski, rozmawia sama ze sobą i rozwiązuje w trakcie śledztwa rodzinne problemy! Ależ dzięki tym wewnętrznym dialogom, roztrzepaniu bohaterki, nieprzemyślanym decyzjom i ich skutkom autorka pozwala nam łapać oddech. Dzięki nim unikamy przeciążenia faktami, niełagodzonych słowami trudnych i cierpkich dróg wiary i zwątpienia.


Ta subtelność, to rozłożenie ciężaru na bardzo różne wątki historyczne, różne sposoby snucia opowieści, żonglowanie gatunkami i nastrojami ogromnie mi odpowiada. Podobnie jak język, pozornie przez cała opowieść współczesny ale jednak składniowo wpasowany w opisywane czasy. Bez popadania w skrajności, które wymagałyby nauki aramejskiego i przygotowania z dziedziny wiedzy o religiach świata, lecz z szacunkiem dla czytelnika, który spodziewa się z równą siła zapaść w wiek I i XII, jak i wrócić w czasy mu współczesne. 


Wydawnictwo: Marginesy, 2018
Liczba stron: 560

książkę przeczytałam dzięki portalowi CzytamPierwszy.pl 


wtorek, 14 sierpnia 2018

O bliźniaczym (nie)podobieństwie.

"Białe ciała" Jane Robins  5/10

 


Osoby takie jak Jane Robins, określamy w lektorskiej nomenklaturze jako "false beginners". Wprawdzie książka promowana jest jako debiut powieściowy, jednak podchodzimy do niej z komfortem świadomości, że autorka jest osobą doskonale zaznajomioną ze światem literackim. Ma za sobą ogromne doświadczenie dziennikarskie oraz trzy dobrze przyjęte pozycje z gatunku literatury faktu. Wcale zatem mnie nie dziwi, że "Białe ciała" spotkały się z zainteresowaniem wydawnictwa Czarna Owca, jak i nie mam pretensji do siebie, że wybrałam ów tytuł i z własnej woli zasiadłam do czytania, z chęcią oddania się literackiej uczcie.

Pomysł na fabułę bardzo zachęca. Bliźniaczki, niczym w bajkach -  jedna śliczna, wiotka i powabna, druga cóż, ta gorsza. Jako, że nie w bajce przychodzi nam żyć, ta gorsza owszem, jest miła i kochająca, lecz niestety także ogarnięta tak wielką obsesją doścignięcia siostry, tak wielkim kompleksem szarej myszki tkwiącej w cieniu mającej wielkie aspiracje aktoreczki, że w pokonaniu owego fatalnego zdania na swój temat mają jej pomóc połykane mleczne zęby czy włosy siostry, zjadane kawałki jej pamiętnika, wyssane ze szczoteczki resztki śliny. Wchłanianie "fragmentów" Tildy ma bowiem przyczynić się do ujednolicenia ciał, umysłów i atrakcyjności obu kobiet.
"(...)a potem, kiedy zostaję sama, wyjmuję z kubka jej szczoteczkę i używam zamiast własnej, liżę i ssę jak lizak, żeby przejąć choć trochę śliny mojej siostry."(str.54)  
Brzmi obrzydliwie? Ależ oczywiście, że tak! I to jest ten rewelacyjny pomysł, który nas magicznie przyciąga do thrillera. Co więcej, ta nieomylna, zdolna siostra zakochuje się w mężczyźnie, który należy do "drapieżników" - mężczyzn kontrolującym swoje partnerki w sposób często usprawiedliwiający według nich przemoc, zastraszanie czy nieustanne narzucanie własnej woli. Jest więc zatem szansa, by mniej zauważana, mniej doceniana Callie ruszyła z odsieczą swej pięknej siostrze. Tyle, że ani owa siostra, ani jej nowy partner nie przyznają się do zarzutów, a nawet oskarżają wybawczynię o obłąkańczy wzrost dawnych obsesji. 
"Jesteś taka biedna, nie masz własnego życia, więc żyjesz moim - dlatego chciałabym Ci pomóc, Callie. Naprawdę." (str.140)
Aż się chce czytać.

Czytać się owszem chce, nawet może, bez problemu, bo język powieści jest łatwy, gładki i przystępny. Nie ma tutaj wydumanych analiz psychologicznych (a szkoda), nie ma dyskusji wspartych śledzeniem podobnych przypadków (a szkoda). Owszem, autorka podaje nam mnóstwo faktów, ubarwia opowieść konkretnymi przykładami okrucieństwa kontrolujących partnerów, tyle, że w tych momentach wypadamy ze świata opowieści, by trafić w ręce autorki-reporterki, przytłaczającej nas ogromem suchych faktów, podanych w sposób, który nagle z płynnej epiki wrzuca nas w gazetowy świat faktów. Powracamy do świata akcji zawartej w dialogach z lekkim szarpnięciem, po niezbyt udanych próbach stopienia ze sobą tych dwóch odrębnych języków. Po prostu nie klei się to w interesującą, a zarazem porywająca całość.

Autorka teoretycznie pragnie rozpocząć opowieść tonem spokojnym i wyważonym, ale nagromadzenie bohaterów, z których chyba żaden prócz miłującego spokój, pracę w ogrodach i dobre książki Wilfa, nie daje się lubić, powoduje tylko nieustanne odskakiwanie od meritum opowieści, marszczenie brwi nad nieporadnością przepychania winy na kolejne, nic nie znaczące dla życia bohaterek osoby. Przy tym, albo zachowują się one infantylnie, jak matka kojąca niepokój dorosłych (!!!) córek daleko odległym od uroku: 'Cip, cip...', albo wprowadzają na strony nerwową, nie niepokojącą, lecz budzącą zniecierpliwienie atmosferę chaosu i niekonsekwencji.

Mimo, że zaciekawia nas oparta na filmie intryga dwóch niszczonych kobiet, autorka z jakiegoś powodu znalazła i tutaj miejsce dla dygresji, które budzą dalszą  niechęć. Nie służą one bowiem niczemu, rozpraszają, a krój sukienki czy nowe zainteresowania matki nie przydają książce niczego, prócz obszerności i postępującego znudzenia, co jak wiemy, nigdy nie służy thrillerom, także tym psychologicznym.

Moje zniecierpliwione, marudne nieco wrażenie nie oznacza, że należy lekturę wyrzucić do kosza jeszcze przed jej przeczytaniem. To, co może się spodobać, to gmatwanina związków pomiędzy bohaterami, stabilne utrzymywanie opowieści w rytmie życia Callie, podążanie za jej niepokojem.  I choć autorka do znudzenia każe bohaterce zmieniać zdanie, przekonania i serwuje nam całe strony drobnych zdarzeń, które raz każą myśleć o niej jako o zatroskanej, bystrej, dążącej do celu siostrze, raz jako o skończonej wariatce tworzącej kolejne teorie spiskowe, może to właśnie stanowiłoby wartość dodaną powieści, gdyby nieco obniżyć częstotliwość ich występowania?
Na korzyść działają też opinie, pochodzące z innych źródeł niż rozemocjonowana głowa bohaterki: elementy zapisanego na tajemniczym pendrivie, ciągle modyfikowanego listu od siostry czy maile i rozmowy toczone na forum krzywdzonych i życzliwych krzywdzonym. 
"Kiedyś niejaki Destini, który wydawał się autentyczny i przez kilka tygodni włączał się do naszych rozmów, zaczął pisać, że gdyby 'ofiary' były bardziej kobiece i uległe, nie miałyby powodów do narzekań na 'drapieżników'." (str.67)
 
Różnorodność sposobów prowadzenia akcji, zawirowania, powroty do przeszłości szkolnej i tej sprzed kilku dni powodują, że "Białe ciała" czyta się bardzo szybko. Niestety, mam wrażenie, ze równie pobieżnie. Gdzieś, w plątaninie złych i dobrych, w niepewności kto zabił, kogo, dlaczego i czy to w ogóle miał to być ten ktoś, ginie nam ważny przekaz dotyczący przemocy, obsesyjnej miłości i zazdrości, dążenia do celu po trupach (dosłownie). W chaosie nieznaczących zdarzeń autorka wprawdzie przemyca te jakże ważkie tematy, niemniej mam wrażenie, że poprzez taki a nie inny sposób ich podania, tracą one swą moc i znikają z pamięci zanim na dobre odłożymy książkę na półkę. 

Wydawnictwo: Czarna Owca, 2018
Seria: Thriller psychologiczny
Tytuł oryginału: White Bodies
 Tłumaczenie: Magdalena Słysz
Liczba stron: 376

Za egzemplarz recenzencki dziękuję wydawnictwu Czarna Owca

piątek, 10 sierpnia 2018

O biało-czarnej drodze przez brud.

"Błoto" Hillary Jordan  9/10  


Bez względu na to, ile osób postawimy twarzą w twarz z sytuacją wymagającą wydania opinii, zareagowania, podjęcia decyzji, każdy będzie miał swoją prawdę. Wynikła gdzieś z głębi naszego wychowania, wpajanych latami wierzeń, nabytych doświadczeń i przekonań, będzie decydowała o momentach, które mogą nasze czyny uczynić szlachetnymi bądź wstrząsająco okrutnymi. Dla kogo będą dobre a dla kogo złe? Nie wiadomo, wszak każdy ma swoją prawdę, swoja rację.

Wszyscy bohaterowie, których stworzyła Hillary Jordan niosą ze sobą dany typ zachowania, upór w zmierzaniu ku temu, co ich zadowoli, będzie napawało dumą. Dobrze urodzone ale silna, stawiająca czoło każdej przeszkodzie Laura, przebiegnie od pogodzenia się ze staropanieństwem, przez wdzięczność zamiast miłości, przez poczucie beznadziei i brudu, przez braku akceptacji i zniesmaczenie aż do zawierzenia, pokochania w doli i niedoli, docenienie.
"To cud, że pragnął mnie Henry. Nie potrafię powiedzieć, czy byłam w nim wtedy autentycznie zakochana, byłam mu tak bardzo wdzięczna, że to uczucie przyćmiewało każde inne. Uratował mnie od życia na marginesie, od litości, pogardy, i oficjalnej życzliwości, które zwykle są udziałem starych panien." (str.38)
Jej mąż, Henry, miłujący ziemię ponad wszystko, stoickim spokojem zażegna niejedną awanturę, uspokoi niejedno spanikowane serce i niejedno ciało pełne agresji. Ale i sprawi, że niedoceniona żona, opuszczona w swojej wrażliwości, będzie szukała uwagi poza jego ramionami.
"Czasami żałowałam, że nie żyję w jego czarno-białym świecie, gdzie nie ma miejsca na wątpliwości i zawsze wiadomo, co dobra i co złe." (str.197)
Wspaniały, kolorowy Jamie z życia rozbawionego bawidamka wpadnie w koszmar wojny, w świadomość mordowania, w traumę, którą będzie leczył kolejnym, pozornie beztroskim okresem, w swej woli przeżycia i uporania się z demonami zapominając chwilami o tym, że gdy on walczy i przywdziewa zbroję rycerza, na placu boju pozostają ciała jego najbliższych.
"Do szału doprowadzało mnie jego samolubstwo. jamie robił, co mu się żywnie podobało, i ani przez chwilę nie pomyślał, jaki to może mieć wpływ na innych." (Henry, str.249)
I jest w tej rodzinie miejsce dla Papy, ojca tych dwóch mężczyzn, postaci, której polubić nie sposób, która budzi agresję, złość, którą niejednokrotnie w myślach zabijamy, wyrzucamy poza nawias rodziny i społeczeństwa i której się nie wybacza, bo i po cóż?


Za polem bawełny, za błotem, mieszka rodzina Jacksonów, kolorowych najemców. Dumna i niezwykle mądra życiowo Florence, jej zatroskamy mąż i małe, ale już ciężko pracujące w polu dzieci. Jest i Ronsel, ukochany syn, który wraca z wojny odmieniony. Niesie ze sobą brzemię tego, co wojenne, tego co straszne, ale i wspomnienie zakazanej miłości a wreszcie dumę z bycia amerykańskim żołnierzem, docenionym, traktowanym na równi ze wszystkimi innymi podoficerami. Wraca przesiąknięty przekonaniem, że już wie, jak powinno wyglądać życie, nieskory do ponownego zginania karku. Tyle, że Ronsel wraca do Delty, do tego zakątka Ameryki, który jest najbardziej rasistowski, najbardziej "południowy". Gdzie nadal święci się segregację rasową, gdzie Ko Klux Klan jest oczywistością czuwającą nad czystością rasy, gdzie nieposłuszeństwo Murzynów kara się tak samo, jak w czasach poprzedzających wojnę secesyjną. A mamy lata 40te XX wieku.
"Czarnuch, smoluch, murzaj, bambus. Pojechałem walczyć za swój kraj i wróciłem, żeby się dowiedzieć, że nic się nie zmieniło. Czarni ludzie dalej jeżdżą na końcu autobusu, wchodzą tylnymi drzwiami, zbierają bawełnę białych i proszą ich o wybaczenie. Nieważne, ze odpowiedzieliśmy na ich wezwanie i walczyliśmy na ich wojnie, dla nich zawsze będziemy czarnuchami." (str.159)


Powieść "Błoto" ma tyle warstw, ilu bohaterów. Autorka prowadzi nas przez zazębiające się opowieści w niewiarygodny sposób nadając im tożsamość potwierdzającą ich pochodzenie, sposób życia, stosunek do pracy, wiary i miłości. Arystokratyczne maniery Laury przewijają się pomiędzy rozbawionym ale i nadwrażliwym językiem i zachowaniem Jamiego. Wreszcie, czarni południowcy są właśnie tacy, jakich znamy lub sobie wyobrażamy, ze specyficznym językiem, odpowiednią leksyką i stylistyką, wreszcie, z przekonaniami, które po prostu są ICH - wiemy to i czujemy. Jak wspomina sama autorka w zamieszczonym przy końcu powieści wywiadzie: (...) czarni bohaterowie powinni móc wypowiedzieć się o brzydocie tamtego miejsca i czasu osobiście, swoimi słowami. (str.357)


Warstwy sklejają się ostatecznie w jedną mocną, grubą, niewzruszoną skałę. W opowieść o rasizmie. O różnych postawach względem niego. O zakorzenionych nawykach, których nie sposób wyplenić, o chęci walki z nim dla siebie samego, swych bliskich i przyszłych pokoleń, o niemożności pokonania go mocnymi lecz niestety skazanymi w swej indywidualności ideałami, o neutralności, którą pojmować można jako tchórzostwo, ale tez jako lęk przed zemstą, w której rasistowska ręka dopadnie najbliższych. I o tym, że nawet bohater wojenny, nawet młody ojciec pozostanie czarnuchem, przedstawicielem gorszej rasy.


I jeszcze drobna uwaga. Autorka nie osądza, ona jedynie opisuje. Ze szczegółami. Z batonikiem czekoladowym, językiem i poszewkami. A jeśli chcemy przekonać samych siebie, że ów problem ukazany przez Hillary Jordan na tle lat powojennych, całkowicie już we współczesnym świecie zanikł, warto zanurzyć się w socjologiczne opracowania dotyczące południa USA, owego pięknego, płaskiego Missisipi, owych pól, które zalewało i bywa, że nadal rok po roku zalewa błoto. To rzeczne, niosące smród, zniszczenie i niechęć, i to moralne, które owszem, zaschło. Cieniutką wierzchnią warstwą. 

Wydawnictwo: Otwarte, 2018
Tytuł oryginału: Mudbound
Tłumaczenie: Adriana Sokołowska-Ostapko
Liczba stron: 352

wtorek, 7 sierpnia 2018

O murach, w których mieszka strach.

"Apartament" S. L. Grey  8/10



Trauma kieruje życiem ludzkim, ubezwłasnowalnia ofiarę, kreuje w jej umyśle obrazy, które nie maja prawa istnieć, nakazują zachowania wybiegające poza jakiekolwiek ramy normalności. Czasem trzeba lat, by być gotowym do podjęcia kolejnej próby życia lub, jak w przypadku Marka, do stworzenia kolejnej rodziny, związania się z kobietą, która nie jest byłą żoną i do sprowadzenia na świat córeczki, która nie jest utraconą przed laty Zoe.
"Jestem w niekończącej się żałobie, do cholery, z tego się nie wychodzi, żal napływa falami, które nigdy się nie kończą." (str.200)  
Po traumie utraty Mark otrzymuje od losu kolejną. W pozornie uładzony już świat typowej kapsztadzkiej rodziny wkraczają włamywacze, wkracza przystawiony do szyi nóż, wkracza niemoc ochrony ukochanych kobiet. I gdy uporanie się z kolejnymi tragicznymi wydarzeniami, nawarstwiającymi niepokoje i bezwolną agresję staje na drodze dalszej spokojnej egzystencji rodziny, zasugerowane przez przyjaciółkę rozwiązanie wydaje się idealne. Pora wyjechać, zafundować sobie tanie, acz romantyczne wakacje z dala od domu, który przywodzi tylko skojarzenia z tamtą koszmarną nocą i jak się okazuje w trakcie planowania, także z dala od córeczki, którą pozostawiają pod opieką babci. Wyruszamy zatem wraz z bohaterami do pięknego Paryża, by dzięki zamianie domów, spędzić tam chwile, które przywrócą nadwątloną równowagę emocjonalną małżonków. Co dostajemy w zamian, to przeżycia, myśli i sytuacje, które zadziwiają, odpychają a bywają momenty, gdy stawiają włosy na głowie. Dostajemy smród, łkania, zardzewiałe rolety, zablokowane karty i sąsiadkę-wariatkę powtarzającą "Nie powinniście tu być(...) Tu nie ma ludzi. (...) To nie jest miejsce do mieszkania".

Powiedzieć o "Apartamencie", że to bardzo dobra książka, to mało. Ona jest niczym magnes, przyciąga nas czarną, mroczną okładką, bo z pomocą krótkich, czasem celowo szarpanych zdań, zamknąć nasze myśli w myślach i przeżyciach bohaterów. Dialogi, które seriami mocnych zdań oddają napiętą atmosferę panującą w przedziwnym, opuszczonym miejscu, pobudzają nasz układ nerwowy i nie pozwalają mu odpocząć. Opisy, które łagodzą atmosferę obrazami przepięknego miasta, jego mieszkańców czy choćby potraw, służą jedynie gwałtownemu spuszczeniu nas w przepaść sytuacji lub zachowań, od których chętnie ucieklibyśmy lub przynajmniej odwrócilibyśmy wzrok. Przy czym plastyczność języka, którym raczą nas autorzy powoduje, że przed oczami stają nam wspomniane miejsca, zjawy i dramatyczne, drgające niepokojem zdarzenia. Widzimy trampki ze Scooby Doo, odczuwamy bezczelne istnienie zjawy, mrożą nam krew dobywające się znikąd dźwięki. 
"Gęste, zatęchłe morowe powietrze uderza mnie w nozdrza, kiedy bezskutecznie szukam kontaktu. (...) Odwracam się i chcę wyjść, ale słyszę, a raczej czuję, cichy jęk dobywający się z dalszego kąta." (str.74)
Mnie, dość odpornej na strach, opisy owe nie przyprawiały o stany lękowe czy bezsenne noce, ale z całą pewnością można przyznać, że poczucie dyskomfortu, niejakiej niepewności i niepokoju, towarzyszą czytelnikowi przez cały czas, gdy podróżuje, myśli i działa wraz z bohaterami.

Bardzo podoba mi się podanie opowieści z dwóch perspektyw. Silna, niezwykle ale i zwyczajnie ludzka, skłonna do złości ale i oczarowań młoda mama Steph, skonfrontowana jest tutaj ze sporo starszym mężem, któremu dawne przeżycia, pourazowy stres, mniejsza odporność psychiczna a może po prostu większa wrażliwość na lęki, nie pozwalają pozbyć się natrętnych, wyniszczających i prowadzących do obłędu przeżyć. Obydwoje walczą, obydwoje we wszystkim czynnie uczestniczą, ale zupełnie inaczej zmagają się z niesamowitością "Apartamentu" i tym co następuje po nim. 
"Leniwie rozważam samobójstwo, lecz jestem na to za słaby. Nie mam nawet siły wstać, nie wiedziałbym od czego zacząć. Może jeśli będę tu siedział wystarczająco długo, wessie mnie ciemność. Czuję kwaśny zapach zastałego dymu. Zostałem sam na polu walki." (str.286)
Zakończenie jest dla mnie majstersztykiem. Autorzy zupełnie nie dali szansy nawet na szczyptę zgodnych z prawdą domysłów na temat ostatniego rozdziału, który prowadzi historię do końca. Do końca??? Nie uczynili ostatnich zdań ani happy endem ani dramatycznym finalnym pożegnaniem. Zawiesili nas w znakomitym niedopowiedzeniu i nie zgadzam się z opiniami, że owo zakończenie ujmuje książce wartości. Jest wręcz przeciwnie.


Nad wszystkim zaś, we wszystkim i poprzez wszystko fruwają włosy. Cięte, szarpane, wyrywane, zakręcane na palcu, gromadzone, wyrzucane, zwinięte na poduszce. Włosy, dużo włosów...
Uważajmy na włosy. I na apartamenty, które mogą okazać się tak huśtające układem nerwowym jak ten, stworzony pod wdzięcznym pseudonimem S.L. Grey przez parę pisarzy - autorkę thrillerów Sarah Lotz i twórcę fikcji Louisa Greenberga. Polecam. Zdecydowanie.

Wydawnictwo: Czarna Owca, 2018
Tytuł oryginału: The Apartment
Tłumaczenie: Joanna Gładysek
Liczba stron: 304

Za egzemplarz recenzencki dziękuję wydawnictwu Czarna Owca.


piątek, 3 sierpnia 2018

O czterech kobietach i zdjęciu.

"Niebo nad lasem" Renata Czelny - Kawa   6/10

recenzja powstała w ramach współpracy medialnej z autorką

Książka wpadła mi w ręce zupełnie niespodziewanie, przebiegłam przez nią niczym burza i muszę przyznać, że owa letnia burza była całkiem miłym doświadczeniem. Miłym, może nie porywającym, ale pozostawiającym wrażenie, że nazwisko Renaty Czelny - Kawy może się wkrótce okazać rozpoznawalne w świecie powieści obyczajowych. A skoro już o gatunku mowa, jest on dla mnie jednym z rzadziej czytanych, zatem jedynie wybitne pozycje określam jako bardzo dobre, godne zapamiętania i powrotów. W przypadku "Nieba nad lasem" najwłaściwszym określeniem wrażenia jakie pozostawiło, wydaje mi się poczucie krótkotrwałej acz intensywnej przyjemności, zatem i moja nadzwyczaj subiektywna, z racji nieco węższej skali porównawczej ocena, oscyluje w okolicach stanów średnich. Ale drodzy Państwo, zarówno dla autorki jak i dla mojego bloga, wyrażającego poparcie dla niej, są to początki literackiej przygody ze służącą rozrywce, uśmiechowi, oczarowaniom i wzruszeniom literatury obyczajowej.

Jak na lekką, przyjemną, typowo letnią opowieść, "Niebo nad lasem" ma wiele zalet, w tym takie, które zaskoczyły mnie swoją niebanalnością. Autorka, znana już wielbicielom gotowania z pysznej sernikowej książki kucharskiej, nie uciekła, i słusznie, od swoich zainteresowań. Lecz też, co bardzo dojrzałe, nie skonstruowała rozdziałów wokół opisów działań kuchennych czy wypisywania peanów na cześć smakołyków. Subtelnie wrzuciła nazwy potraw w opisy codziennych czynności, nie zakłócając płynnie prowadzonej akcji. Zainteresowani znajdą przepisy na końcach niektórych rozdziałów, a osoby mniej chętne do przegryzania w trakcie czytania, mogą swobodnie owe przepisy-przypisy ominąć, bez jakiejkolwiek szkody dla urody snutej opowieści.


Innym walorem książki jest bardzo sprawne posługiwanie się polszczyzną, która jest lekka, dowcipna ale nie infantylna. Co więcej, została znakomicie zróżnicowana w zależności od opisywanych czasów, form czy bohaterów. Może jedynie Róża, wdzięczna, subtelna dziewczynka, zdaje się czasem przemawiać językiem zbyt poetyckim jak na kilkuletnie dziecko. Ja sama rzadko spotykam małe dziećmi o tak wyszukanym sposobie komentowania rzeczywistości, stąd poczucie zbyt mocno ubarwionej niezwykłości małej bohaterki. Ale może ten zabieg miał na celu podkreślenie wyjątkowości dziewczynki, która przez większość opowieści pozostanie w sferze zasnutych mgła wspomnień?


Wspomniane zróżnicowanie językowe daje nam niezwykłą łatwość przenoszenia się w czasie. Jest bowiem, w tej pozornie współczesnej powieści, miejsce na opis całego niemal życia Kazi-Rózi, który wymaga sięgania w lata wojenne, potem zaś 50te dwudziestego wieku. Zarówno w sposobie opisu zachowań, jak i wspomnianym słownictwie, autorka pięknie prześlizguje się od współczesnej "kurtki wodnej" do matuli, córuchny i żoninych oczu. Aż serce się kraje, gdy nadziewamy się na korektorskie niedoróbki, które zrzucić chyba trzeba na karb pośpiechu i stresu debiutantki. Szukając usprawiedliwień czy też nie, warto na te niuanse zwrócić uwagę przy kolejnych powieściach, bo przecież za staranność, płynność i redaktorsko-korektorską dokładność zdobywa się szacunek i podziw czytelników. Tutaj niewątpliwie jest co podziwiać w kwestii treści, formy i samego stylu, zatem szkoda, by zakłócały je zgrzyty i złośliwe wypominki w stylu moich, wyżej wystukanych ;)


Pani Czelny - Kawa, z która mam przyjemność współpracować, wita nas w swoim literackim świecie pozycją lekką, przyjemną ale też nie pozbawioną tajemnicy, osłody humorem i nietypowymi wtrętami kulinarnymi. Dwieście stron szybkiej, spontanicznej, pełnej niezwykłych kobiet przygody
skłania do samych pochwał. Wraz z bohaterkami, ścigając się z czasem i własną niecierpliwością,  poszukujemy dawno zaginionej, wręcz uznanej za zmarłą Różyczki, po której pozostało przypadkiem odnalezione zdjęcie i dwa przedziwnie ukryte listy. To musi pociągać i zaciekawiać. Tym bardziej, że autorka przetyka ów pościg emocjami wyjętymi z czasów, gdy dziewczynki zabrakło w domu rodzinnym.
"Każdy z osobna dusił w sobie tęsknotę za wesołą dzierlatką, wnoszącą w ich chłopięcą rzeczywistość pewną dawkę delikatności, subtelności i niewysłowionej radości. Jej nieobecność była w domu dojmująca. Wisiała jak ciężka mgła, w której błądzi się po omacku." (str. 124)
Kolejne sto stron jednak, moim zdaniem, można było zmieścić w połowie mniejszym formacie, gdyż to, co następuje tak naprawdę już PO szczęśliwym zakończeniu, zbyt mocno zdaje się skręcać w kierunku pochwał innowacji kulinarno-dekoracyjnych. Odniosłam wrażenie, że tak naprawdę, ta ostatnia część książki mogłaby stać się przyczynkiem do kolejnego tomu lub odrębnie snutej opowieści, w której naczelnym tematem stałaby się realizacja życiowych zmian. A może, po prostu inaczej zredagowana, owa kawiarniana opowieść mogłaby stać się bardziej wtopioną w całość częścią powieści? Istnieje też możliwość, że Pani Renata ma już w głowie rozwinięcie wątku, który niczym klamra spina początek z końcem powieści, nie dając jednakże jasnego rozwiązania.



To były dwa przyjemne popołudnia. Popołudnia spędzone z niezwykłymi kobietami, które autorka opisała w sposób barwny i niezwykle sympatyczny. W miejscu, które łatwo sobie wizualizować jako niezwykle spokojne, pachnące podkarpacką łąką i babeczkami, podkarpackie wyobrażenie raju na ziemi. Z rodziną, której tylko pozazdrościć ciepła, dobroci i wzajemnego szacunku. Aż łatwo poczuć zazdrość i niedowierzanie. Ale czy nie o to chodzi w lecie, by schronić się w krainie baśni, miłości i koniecznie zakończonych szczęśliwie opowieści o szczęściu? 

Wydawnictwo: Ridero (integralny system wydawniczy)
Liczba stron: 318

Osoby zainteresowane zakupem powieści zapraszam w imieniu autorki na stronę www.rajdlapodniebienia.pl (zakładka "Niebo nad lasem").

Dziękuję Pani Renacie Czelny - Kawie za współpracę oraz Joasi Ł. za coraz silniejszą wiarę w to, że przypadki nie istnieją.