Będzie mi niezmiernie miło, jeśli podzielicie się ze mną komentarzami, wrażeniami, wdacie się ze mną w dyskusje i polemiki.

Dziękuję za każdy komentarz, za każdy ślad, który zostawiacie.

To, że czytacie moje recenzje i książki, które subiektywnie acz z wielką szczerością i przyjemnością staram się ocenić, oraz to, że chcecie mi o tym powiedzieć, jest dla mnie najpiękniejszą nagrodą.

wtorek, 27 listopada 2018

O mieście złym.

"Dobre miasto" Mariusz Zielke  7/10

 

W małych miastach pies śpi z kotem, sąsiad z narzeczoną brata, a złodziej z żoną obrabowanego. I rzecz jasna, wszyscy o tym wiedzą. W małym mieście są baraki biedoty i pałace domniemanych lub rzeczywistych milionerów. I jest na tę społeczną skrajność ogólnomiasteczkowa zgoda. Są zdarzenia mało i mniej moralne, są zachowania cudownie anielskie. Jest po prostu średnio. To akceptowalna, ba, lubiana średniość, której stałość wynika z tego, że wróg jest wrogowi przyjacielem, zaś przyjaciel to najczęściej tylko partner od czyściutkich jak łza i od brudnych podmiejskim błockiem interesów. Proszę Państwa, Mariusz Zielke z ironią otwiera szeroko drzwi, byśmy ujrzeli i doświadczyli zjawiska o jakże urokliwej nazwie - "Dobre miasto".
"Szare, zmrożone, pełne krzywych bloków o ziemistych
barwach, z kolorami zawsze wpadającymi w brudną zieleń i rozmyty błękit, jakby w powietrzu rozpylono jakiś barwnik obrzydzający ludziom nawet najbardziej słoneczne dni" (str.30)

W "Dobrym mieście" przebywamy wraz z dziennikarką Małgosią, dla której to miasto nie jest ani obce, ani dobre. Przyjedzie trochę na zlecenie gazety, trochę na prośbę, może żądanie nieutulonego w żalu Krynickiego, bo "jego zdaniem należy mu się zemsta, a miasto musi mu ja umożliwić, skoro nie potrafiło zapobiec nieszczęściu" (169), trochę w niezgodzie na medialne ukrzyżowanie aresztowanych. Nie będzie obiektywizmu w ocenie wszystkich postaci, nie będzie jedynie świeżego oka i wrażeń nieskażonych skojarzeniami czy wspomnieniami. Małgorzata bowiem stąd wyrosła i stąd uciekła najszybciej jak mogła. I nawet nie przez rozmyte szarości i błękity, także nie dlatego, że młodzież perspektyw i szans szuka z daleka od miasteczek, dla których nawet kropki nie przewidziano na mapie. Uciekła, bo tutaj była "tą dziewczynką", "tą córką". I tutaj się wydarzyło. I zapomnieć się nie mogło. Nigdzie. Zwłaszcza tutaj.

Nie tylko Małgosia jest żywym świadectwem ukrytej w nazwie "dobroci" miasteczka. Są jeszcze sprawcy powodu, dla którego się tutaj znów pojawiła. Rafał - chłopak z baraków, bokser, sława i niesława w jednym, poeta i wyznawca przedziwnej teorii, że miłość istnieje - ta prawdziwa, ta wierna miłość. Jego przyjaciel Mirek - nerwowy mąż i ojciec, fantasta, teoretyk przedziwnych pomysłów, sprawca zaistnienia możliwości szybkiego, mało legalnego, ale w jego mniemaniu jakby nieco usprawiedliwionego moralnie pomysłu na szybki zarobek. Są dwaj krezusi - Krynicki i Dąbek-Dąbrowski - bogaci, szastający pieniędzmi i łaską, dający pracę (legalną lub nie) i wiarę w mniej czy bardziej uczciwe możliwości (ważne, że intratne). I cała personalna obudowa, podbudowa, nadbudowa małomiasteczkowego życia. Wszyscy razem na co dzień, wszyscy zgodni w razie zagrożenia, wszyscy zamykający szczelnie drzwi przed ciekawością obcych. Taki mały polski kraj zamknięty między tablicami wjazdu i wyjazdu. 
"Nigdy nie pokazują się razem. Oficjalnie udają rywali czy wręcz wrogów. Ale mówi się, że gdy Krynicki organizuje party w swojej willi, Dąbek tam bywa, razem z burmistrzem, szefem policji, prezesem sądu, najlepszymi adwokatami w mieście, prokuratorem rejonowym, ordynatorem szpitala, szefem zakładu pogrzebowego, księdzem proboszczem i paru innymi grabarzami ludzkiej wolności." (str.272)

Mariusz Zielke rozpoczyna od postawienia prostej tezy. Porwano i zamordowano żonę Krynickiego - potentata, twórcy i szefa przynoszącego krocie nowoczesnego browaru. Ona - anioł wcielony. On - czysty jak łza. Wielki żal i wielki ból. Winnych złapano, wsadzono do aresztu, czekają na proces. Rafał, Mirek i ich katastrofalnie prymitywny kompan - winni morderstwa, jeszcze przed procesem, winni i już. Tak miało być, jest, wszyscy są zadowoleni. 
Do Dobrego Miasta wraca Małgorzata, po latach, w innej roli. Ale oni wiedza, przecież to Dobre Miasto. Dlaczego wróciła, dlaczego pyta, sieje jakieś wydumane wątpliwości, wciąga w prostą przecież, choć tragiczną historię inne, postronne, niezaangażowane osoby, biedne matki, zawiedzione żony, wreszcie, cierpiącego katusze wdowca? Od początku zawisa nad nią widmo tak modnego w małych społecznościach stwierdzenia - nieważne: prawda czy nieprawda, z dobrym wynikiem czy złym, ważne że zrobione.  
"W świecie, w którym są już ustalone oficjalne wersje, każda nowa, burząca te główne, staje się problemem. A jak jeszcze ktoś chce ja opublikować w mediach... O, to dopiero robi się problem. Nikt nie lubi problemów i nieoficjalnych wersji. To znaczy, lubią je internetowi spiskowcy i nieroby, ale kto by ich słuchał!" (str.303)

Językiem prostym, stanowczym, i tym bandyckim, prześmiewczym i mającym często za nic życie ludzkie, ale także językiem uczuć zakazanych, spisanych w wiersze i uniesienia, autor zabiera nas w teoretycznie prostą historię. Jest w niej wina i kara, są winni i ofiary. Gapie i oskarżyciele. I nawet jest nierealny Kryśka, ten Kryśka z domu wariatów. 
Tylko kto jest kim? I dlaczego dziennikarka i zainteresowany nią policjant w ogóle robią coś więcej niż oddanie się romansowi? I po co w ogóle pytać tych wzajemnie się pilnujących ochroniarzy? I ludzi niewinnych... Natalię po co pytać? TĘ Natalię, której Małgosia już nie zna, nie słyszy, pamiętać nie umie ani zapomnieć? A w ogóle po co wspominać Agnieszkę Krynicką... o zmarłych nigdy źle... dobrze też już niekoniecznie... Przecież wszystko zostało ustalone i omalże udowodnione na pierwszej stronie powieści. Przecież wiadomo jak było. Przyznali się, opowiedzieli, zapisane, zarejestrowane. No przecież wiadomo. Czyżby?

Dzieje się nam "Dobre miasto" tu i teraz, w rozpaczy krystalicznie czystego biznesmena i wszystkim, co pozostało po anielsko dobrej zonie;  dzieje się w myślach przykutych do zostawionej przez Małgorzatę w Warszawie 'niemiłości'; dzieje się w powrotach baraków i ulicznych wojenek; dzieje się w gangsterskim uśmieszku; w zakochaniach, odkochaniach, życiowych prostych historiach i tych dramatycznych, okrutnych, niszczących psychicznie, ściągających na dno. Poszatkowane na lata, dekady, okresy szkolne, zawodowe, złe i dobre, wspólne i osobne, życie bohaterów prowadzi nas przez przypuszczenia, samokreujące się w głowie oskarżenia i uniewinnienia. Autor lawiruje, poddaje w wątpliwość, puszcza oko do naszej pewności, każe zmieniać zdanie o bohaterach, złościć się na kłamstwo, które przyjęliśmy za prawdę - jednym słowem tworzy dobrą, interesującą powieść kryminalną.

Nie jest to kryminał napisany dla zabawy. Nie jest też łatwy, nie omija polityki, nie ucieka od osądów zabarwionych wewnętrzną złością lub przynajmniej kąśliwa ironią. To gęsta, mroczna opowieść, wymagająca czasu i cierpliwości. Jest tutaj dokładna analiza środowisk miejskich. Jest wskazanie palcem na przyzwolenie na bandytyzm, korupcję, kłamstwa. Jest piętnowanie milczenia. Jest zgroza nieprzemijających traum z dzieciństwa czy młodości. Jest bałagan w głowach, osądach, kpina z ufności i sprawiedliwości. To książka do czytania i myślenia. A zakończenie i tak zaskoczy. Konkludując... czyż nie tak właśnie wygląda dobry, ambitny kryminał z Polską i Polakami w tle? Polecam. Warto.

Wydawnictwo: Czarna Owca, 2018
Liczba stron: 480

 za egzemplarz recenzencki dziękuję wydawnictwu Czarna Owca

piątek, 23 listopada 2018

O balonikach z wycinków.

"Nikt nie idzie" Jakub Małecki  9/10


Wyszorowałam starą łódkę, pomalowałam, odnowiłam, i wyruszyłam na morze, którego kolor, zmarszczenie fal, ciepłotę, miałam znać wyjątkowo dobrze. Tymczasem od samego wypłynięcia z portu morze okazało się inne, inaczej pachnące, zaskakujące innymi wodnymi stworzeniami, wysuwające zdradliwe skały w zupełnie innych miejscach. Przygotowałam stary, ciepły koc, utkany z rdzawych dygotów i śladów małomiasteczkowych urzeczeń, a ten pled okazał się inny - szaro miejski, poszarpany ulicami, brukami, tramwajowymi torami. Pociągnęłam za nitkę by spruć opowieść słowo po słowie i snuła się ona pięknie jak dotychczas... ale inna nić zostawała mi w dłoni, inny kłębek uzbierałam przy jej zakończeniu. "Nikt nie idzie" jest inne. Piękne, kojące, dojrzałe, niby spokojne a niepokojące, niby oderwane od świata a mocno w nim osadzone - inne. 

Na przystankach stoją ludzie w ubraniach z różnych tkanin, epok, mód i preferencji, Niektórzy mają na sobie dwie kurtki, rozpięte, pod nimi kamizelka. 
Ściskają w dłoniach teczki, torebki, walizki. Mają w plecakach grube zeszyty z wycinkami i wiele różnobarwnych balonów wypełnionych helem. 
Wtulają twarze w kołnierze i szaliki albo wystawiają na słońce. Czekają na inny kawałek świata, który pokaże się na "odwrotnym" przystanku. 
Rozmawiają, milczą, śmieją się, telefonują. Umierają. 
Na przystankach ludzie umierają a ich dzieci, duże dzieci, dzieci-dorośli, "chłopcy-mężczyźni" odchodzą w świat z podaną im ręką. Na przystanku może zniknąć życie. 

Olga mówi do mnie całymi zdaniami. Nie, mówi do mnie stronami całymi. Swoim życiem, wyborami, decyzjami, odczuciami.
"(...) ona też jest tylko przecenionym produktem w bogatej ofercie mniej lub bardziej samotnych ludzi udających ludzi mniej lub bardziej szczęśliwych." (str.38)
Mówi do mnie tym, że bierze za rękę tego ni mężczyznę ni dzieciaka. Tym, że ciąża nie może być obciążeniem. Tym, że brak ciąży też tym obciążeniem nie może być. Tym, że kocha niby tylko chwilę ale gdy uczucie jest tym przypomnianym z dzieciństwa, wyczytanym z haiku, wypatrzonym w japońskich drzeworytach, wybieganym wokół osiedla... to wtedy to uczucie warto poprosić by zostało, by pojechało z nią i z Klemensem-chłopcem-mężczyzną i patrzyło w górę na jego lot, na jego niespotkanie z ojcem lotnikiem. 

Treść najnowszej książki Jakuba Małeckiego to nie jest olśnienie. Żadnej tu niesamowitości, żadnej magii. Szara ta treść jak życie. I jak w życiu, rozbłyskuje bólem częściej niż szczęściem. 
Jest Marzena, dziewczyna, kochanka, matka. Kobieta pozbawiona losem okrutnym męża młodego i przystojnego jak z obrazka. Matka, która syna innego trochę, dziwnego nieco, chroni przed światem, otula nadzieją, że przecież coś się zmieni, że ta niemoc mówienia i wielka głowa, ciało całe wielkie kiedyś będzie zwykłe, zwyczajne, najzwyklejsze. Bo kiedyś sam żyć musi i na pewno zdoła. 
Jest mała Olga i dorosła Olga. Ona i jej niekochania, życie dziwne i urodzajne w zabawę, przygody, kaliskie wspomnienie długich palców ojca pianisty, który nie gra. Bo przecież "prawdziwy pianista nigdy nie gra" (str.36). I Olga przy ojcu starszym, nieporadnym, który Rachmaninowa kołysał będzie w pamięci lub niepamięci po kres. Niedaleki. 
Jest Igor, który trwa. Pomimo wszystko, dla niej. Darowuje fragmenty siebie, uczucia darowuje, nie przedmioty. I fascynacje, które w głowie Olgi żyją nieustannie nawet wtedy, gdy Igor jest elementem innego świata.
"Ponad sto stron wierszy, grafik, obrazów. najważniejszy prezent, jaki kiedykolwiek dostała. (...) Zdjęcie wnętrza Igora. Jego największe marzenia i lęki, obwiązane wstążką i wręczone jej z okazji urodzin." (str.80)
Jest Klemens. Syn lotnika, dzierżyciel balonów, łyżek, szczotek do kurzu. Zauważony, zaopiekowany, niezdarny i nieświadomie groźny. Syn-dar, syn-przekleństwo, którego można, trzeba bronić własną piersią do ostatniej chwili. Nawet jeśli jest obcym, pochylonym nad ciałem niezrozumieniem, wcale nie synem.
Jest Kalisz i Warszawa, przejazdy, przebieżki i myśli ciągnące się miedzy dwoma miastami. Ucieczki we wspanialszy warszawski świat, powroty w ramiona rozumiejącego, stabilnego Kalisza.

"Nikt nie idzie" to kolejna dawka zwyczajności, która podana została tak pięknie, że ból boli w dwójnasób, a radość cieszy do łez. Gdzie wzrusza balon ulatujący w niebo, a serce łamie się w literach opisujących zwrot przez skrzydło. Inna książka, inne, japońskie, poetyckie inspiracje. Inna narracja, może surowsza, może bardziej wybrukowana, mniej miękka niż trawiaste poprzedniczki. 
A emocje i uczucia nadal te same, nadal zostawiające po sobie westchnienie. Pustkę ścieżki, po której "nikt nie idzie". Ścieżki zamkniętej w krótkich wierszach pisanych przed śmiercią. 
"Pamiętał, jak Olga opowiadała mu kiedyś o fascynacji Igora japońskimi wierszami śmierci, które mnisi, poeci, ale i kupcy, nauczyciele, rolnicy, właściwie wszyscy, pisali w tym dalekim kraju na łożu śmierci, tuż przed osunięciem się w czerń." (str.195)
A może ścieżki, która otworzy się w wielki, pełen kwiatów łan pośrodku kalisko-warszawskiej szarości? Piękna książka, warta każdej chwili, subtelna... A przy tym piękna grafiką, rozpisaniem na niedługie, medytacyjne rozdziały, na urywki opowieści, urywki czucia. Taka sama a jednak inna. 


Wydawnictwo: Sine Qua Non, 2018
Liczba stron: 264

poniedziałek, 19 listopada 2018

O nieidealności.

"Dietoland" Sarai Walker  7/10


"Virginia Woolf powiedziała kiedyś, że upiora trudniej pokonać niż rzeczywistość." (str.393)

Nad lunaparkiem próżności, codziennie rano rozbłyskuje wielki biało-czerwony neon - "DIETOLAND", zapraszający pięknych, młodych, szczupłych ludzi na pokaz dziwów, które wzbudzą śmiech lub politowanie. 
Na podwyższeniu po lewej - cuda nie z tej Ziemi! - pies na trzech łapach, kot o dwóch głowach, o! i jeszcze ta strasznie gruba baba, której ciężko wstać z krzesła. Cha, cha, cha! 
A po prawej na okrągło pokazują pełne rozbłysków, wygiętych ciał, silikonowych biustów reklamy wszystkiego. I prawda, jak to ładnie, gdy śliczna panienka wydyma usta nad oponami, a inna uśmiecha się wybielonymi równiutkimi ząbkami do sosu pomidorowego? Ach! 
W głębi, za napisem 'Tylko dla dorosłych', w szczelnie zamkniętym i wygłuszonym pomieszczeniu, można obejrzeć, coraz częściej określano jako normalne, filmy porno, w których mężczyzna, dwóch, trzech upokarza kobietę w każdy możliwy sposób, mową i uczynkiem, na myśli nie ma czasu. Ale co to, nie do wiary, na tamtym kobieta bije i obraża mężczyznę. Zboczenie, ohyda, fuj! 
Wieczorem obsługa zauważa, że w neonie zgasły dwie litery: T i O. Ale przecież nie warto się tym przejmować. Bo rzadko kto przystanie, by przeczytać jaśniejący na wiele kilometrów napis "DIE LAND". I o tym niewidzeniu, przejrzeniu lub nie, stadnym widzeniu lub ze stada odpadaniu, jest książka Sarai Walker. 

Plum ma na imię Alice, ale nikt tak do niej nie mówi. Nie mówi również, nawet nie myśli tak o sobie sama Plum. Alice bowiem to alter ego, do którego dąży bohaterka. To kobieta idealna, pożądana czy też, nie owijając w bawełnę, ujmując rzecz w stylu autorki, "ruchalna". Kobieta akceptowana, podziwiana, przebierająca w mężczyznach jak w ulęgałkach i podążająca za modą. Alice to marzenie, które Plum ma doścignąć już niedługo, kiedy tylko, po operacji żołądka, jej 135-kilogramowe ciało skurczy się do rozmiarów noszonych przez modelki, gwiazdy ekranu, ściśnięte wyszczuplającą odzieżą zjadaczki sałaty z musztardą. 
Plum wykonuje pracę dla pisemka dla nastolatek, pisze odpowiedzi na listy ZA kogoś, jest w tym, i innych aspektach życia schematyczna, pozbawiona chęci do jakichkolwiek zmian, ukierunkowana na to, by przetrwać, przebiec niezauważona przez kolejne miesiące po to, by wreszcie zacząć prawdziwe życie. 
"Nie znosiłam, kiedy ludzie robili aluzje do mojej tuszy, choć bardzo rzucała się w oczy. Czułam się wtedy tak, jakby potwierdzali, że coś jest ze mną nie w porządku, podczas gdy ja miałam nadzieję, że tego nie zauważyli." (str.39)

 
Szereg dziwnych wypadków, związanych z tajemniczą Leetą, jak i z działalnością jeszcze bardziej zagadkowej Jennifer, doprowadzi bohaterkę do pytania postawionego przez jedną z nowo poznanych kobiet: A jeśli to jest Twoje prawdziwe życie? A jeśli właśnie teraz je przeżywasz? Szukając wraz z bohaterką odpowiedzi na to właśnie pytanie, Sarai Walker napędzi opowieść, w której nie ma haseł, nawoływań i obraźliwego opluwania przeciwników. Jest sporo faktów wprost z amerykańskich gazet, równie dużo stawiających włosy na głowie relacji z życia, i często śmierci kobiet. Jest raport z gwałtu na czternastolatce, są dane o wykorzystywaniu seksualnym kobiet żołnierzy i inne dramatyczne przykłady zamiatanych pod dywan spraw. Jest rozprawka o tym, czy cokolwiek może usprawiedliwiać samosądy. Jest stopowanie za daleko idących ocen, które prowadzą do skrajności i obwiniania całych grup, tak odległego od karania jednostki. I jest opowieść o Plum, o dziewczynie, której treść życia stanowić ma staranie się o to, by sprostać postawionym jej przez żyjące stereotypami społeczeństwo wymaganiom.

"Dietoland" nie jest o dietach. O przepraszam, trochę jest, nawet bardziej niż trochę. Ale o dietach jako przemyśle, sterowanym w sposób mający nas przekonać o naszej wierze w potrzebę ich stosowania, chwalenia i wyśmiewania tych, którzy ich unikają lub nie są w stanie im sprostać.
"Brała udział w konferencjach z redaktorami magazynów i producentami programów, potajemnie nagrywając ich rozmowy i spotkania, często pełne rasistowskich lub seksistowskich podtekstów.(...) Była obecna przy wymyślaniu nowych problemów, którymi kobiety mogłyby się zadręczać." (str.336)
Ale przecież diety są dla zdrowia! Dieta wzmacniająca, odsysająca, wsysająca, rozluźniająca, spinająca, kiełbasiana, jajeczna i truskawkowa, na uda, na oczy, na serce. Oczywiście, mnóstwo z nich zapewnia długie życie, a reszta? Tylko jaka reszta? 
Po dietach czas na kobiece ciało, bo przecież dzięki dietom staje się ono doskonałe. Ciało do pokazywania, do chwalenia się, do używania, do nadużywania, do obrażania i do pielęgnowania, do moczenia i wysuszania, do silikonu, do sztucznych rzęs, do tipsów, do operacji plastycznych, do wypełniania staników z V...S..., do reklamowania na autobusach, do filmów. No dobrze, część sprawia nam samym wielką przyjemność, a reszta? Ale jaka reszta? 

Żyjemy w świecie konsumpcji, idealnego wyglądu, wiecznej młodości, a każdą kobietę, która się temu sprzeciwia, antagoniści bohaterki nazywają wojującą feministką, brzydką babą, lesbą. I nie tylko te, często niezgodne z faktycznym obrazem określenia piętnuje autorka "Dietolandu". Czyni to w sposób przekonujący, bardzo obrazowy, przetykając smutne, fantastycznie zrelacjonowane historie opowieścią o Alice, która całe życia spędziła jako Plum po to, by... stać się Plum? Tutaj trzeba już dotrzeć wraz z bohaterką. 

Cała opowieść Sarai Walker bazuje na spokojnym, ciekawie opisanym i zbeletryzowanym dążeniu do przekazania nam, a następnie przekonania nas do kobiecej, feministycznej wizji problemu. Naprzeciw Programowi Odchudzającemu Baptistów (od nazwiska, nie kościoła), autorka stawia Nowy Program Baptist, który wyrósł na zgliszczach pozostałych po zbijaniu majątków na sterowaniu przekonaniami, na wykorzystywaniu niepewności i naiwności kobiet. Nowy Program składa się z myśli, na które brakowało czasu w starym. Składa się z odwrócenia ról, z samostanowienia, wreszcie z samoakceptacji. Tyle, że pewnych przekonań nie da się zmienić. Tyle, że w okna czerwonego domu nadal będą leciały cegły owinięte w strzępy starego przekonania o potrzebie sprostania ideałom. Tyle, że wiara w atrakcyjność Dietolandu będzie żyła w niektórych (większości?) z nas, bez względu na to, czy będziemy się uśmiechały zachęcone jaskrawością neonu, czy zauważymy w porę przepalone kłamstwem i wykorzystywaniem moralnym, seksualnym i materialnym, dwie litery o wadze większej, niż może się wydawać - litery T i O. 

Wydawnictwo: W.A.B., 2018
Tytuł oryginału: Dietland
Tłumaczenia: Agnieszka Walulik
Liczka stron: 415

ze egzemplarz recenzencki dziękuję wydawnictwu W.A.B. 

środa, 14 listopada 2018

O zaginionej zbrodni.

"Skaza" Robert Małecki  8/10


"(...) wierzył, że istnieją dwa światy równoległe. Ten dobry, na powierzchni, po drugiej stronie, i podziemie, w którym tkwił teraz. Drugi świat ze skazą, zanurzony w zbrodni." (str.274)

 Suma przeżyć, problemów, traum i tragedii tworzy dojrzałego człowieka o charakterze twardym jak stal. Pozbawionego zbędnych, osłabiających siłę woli nadziei i marzeń, upartego i stanowczego w swoich decyzjach, godzącego się z niewiadomą ale i niezłomnie dążącego do jej wyjaśnienia. I choć zdarza się, że ukryta w dłoniach twarz zmoknie od wewnętrznych trosk, choć kąciki ust na chwile uniesie wiara w odrodzenie uczuć dawno już przykrytych kurzem, to głowa stojąca na straży dającego opanowanie porządku, natychmiast nawróci te ulotne chwile na ustalone wcześniej tory. Takie jest życie Grossa według Roberta Małeckiego. Życie złamanego tragedią ojca i męża, żyjącego w poczuciu winy policjanta - życie bohatera nowego cyklu, który rozpoczyna "Skaza".

Bernarda Grossa poznajemy w tym momencie życia, w którym to co radosne, co kojarzące się ze śmiechem, nadzieją, szczęściem, zostawił gdzieś za sobą. Konsekwencją przeszłych wydarzeń są sytuacje, w stosunku do których pozostaje bezsilny. Niezmienny stan zdrowia żony, jak i ciągle narastający problem braku akceptacji ze strony syna powodują, że Bernard z dnia na dzień staje się człowiekiem coraz bardziej pozbawionym nadziei, coraz mniej zabiegający o zmianę istniejącego stanu rzeczy, coraz głębiej zanurzającym się w smutek, w świat pozwalający na ucieczkę od własnego wnętrza - świat codziennych zmagań ze zbrodnią. Nie pomaga mu także uparte obwiniania się o śmierć świadka pewnego, mocno związanego z jego rodziną przestępstwa.
 "(...)całe jego dorosłe życie, związane było ze złem. Złem, którego śladem podążał jak pies biegnący przed siebie z nosem w rynsztoku. Nie miał czasu podnosić głowy, rozglądać się i czerpać z życia. A może nie chciał, może nie umiał. Albo po prostu bał się, że tym złem przesiąknięty jest na wskroś i może nim zarażać. " (str.19)

Szarpany wewnętrzną bezsilnością i rozdzierającym smutkiem, bohater próbuje odzyskać spokój i wewnętrzną równowagę na małym chełmżańskim posterunku. I tam go zastajemy, gdy na zamarzniętym jeziorze odkryte zostają, pozornie zupełnie ze sobą nie powiązane, zwłoki nastolatka i bezdomnego. Jeden tkwi pod lodem, drugi zakończył żywot w czerwonej, uwięzionej przez lód łódce. I powiedzieć trzeba, ze ten czerwony akcent jest chyba jedyną ostrą barwą w czarno-białej, a może raczej szarej, mrocznej, pozbawionej blasku i kolorów "Skazie".

Bernard Gross nie jest policjantem zgadzającym się na zakończenie działań dla odfajkowania statystyk. To policjant poważny, ambitny, nie pozwalający, by prowadząca go intuicja zmarnowała swoje szanse na uzyskanie odpowiedzi. Uparty, pozbawiony skrupułów jeśli chodzi o sprzeciwienie się przełożonym, konkretny i stanowczy wobec podwładnych, nie pozwoli by jakakolwiek poszlaka pozostała po stronie - do sprawdzenia. Słucha uważnie, wyciąga wnioski, analizuje, nie daje sobie i pracującym z nim ludziom czasu na oddech, nawet jeśli jego własny oddech przychodzi momentami z trudem i bólem w piersiach.

"Psem nie zostajesz wtedy, gdy zakładasz mundur. Psem zostajesz, nasiąkając złością na wyrządzone zło, gdy w dobrym człowieku wyczuwasz skazę." (str.136) 


W szarej zimowej Chełmży, miasteczku, które autor opisuje tak drobiazgowo, ze można poczuć się się jego stałym bywalcem, o ile nie mieszkańcem, dzieją się rzeczy o znaczeniu równie niewielkim jak samo miasto. Ludzie znają się nawzajem, znają swoje tajemnice a każdy przekręt i lewy układ, w tym związek uczuciowy, jest tajemnicą poliszynela. Ot, małomiasteczkowa prawda o życiu. Falbany, wysokie kozaki, kościół, wieżowiec aspirujący do miana apartamentowca, przystań, szkoła, bar, posterunek policji, domy pozostawione pod opieką krewnych, opuszczone altanki, noclegownia. Miasto i jego mieszkańcy. Jest też, zaginiony dziesięć lat temu wraz z małżonką, właściciel hurtowni budowlanej. Są dzieci z małżeńskiego i nieprawego łoża. To, co dostajemy w każdej niewielkiej miejscowości. Atmosfera jak u braci Cohen. 
Może potrzeba doświadczonego toruńskiego oka, by dojrzeć skazy na tym prowincjonalnym obrazku? A może trzeba samemu nosić w sercu skazę by wiedzieć, że i tutaj może czaić się zło?

Dwutorowa opowieść gwarantuje nam dziesięcioletni przeskok od motywów do zbrodni, od problemów do ich śmiertelnego rozwiązania, od tych, którzy zapoczątkowali ciąg dramatycznych wydarzeń po ich spadkobierców i kontynuatorów. 
Nie ma w "Skazie" miejsca na litość. Jest za to perfekcyjnie drobiazgowy raport ze śledztwa, w którym my, dzięki umiejętnościom autora,  bierzemy czynny udział. Równie wchłonięci przez mgły i mróz, równie przytłoczeni swoimi własnym, srogim życiem, równie drobiazgowi, uparci, prący do prawdy. 
Powoli, konsekwentnie, bez zbędnych fajerwerków i modnego ostatnio histerycznego zmieniania wątków, Robert Małecki serwuje nam solidną porcję policyjnej pracy. Ubranej w gesty, słowa i czyny bohatera, którego bardzo chce się spotkać kolejny raz mimo faktu, że ta powieść mrozi serce, wpędza w depresję i mówi: takie jest życie... i taki bywa jego dramatyczny koniec - szary i brzydki.

Wydawnictwo: Czwarta Strona, 2018
Cykl: Bernard Gross (tom1)
Liczba stron: 567

sobota, 10 listopada 2018

O przenoszeniu życia.

"Poste restante" Wojsław Brydak  8/10


"W każdym tkwi jego dawka szczęścia i jego dawka nieszczęścia. Pytanie, jak z proporcjami." (str.263)

Życie nie zawsze zakotwicza nas w miejscu urodzenia czy miejscu, w które zawiodła nas wola i dający szczęście wybór. Czasami nasze życie miota nami po kraju lub świecie, nakazując porzucić stare przyzwyczajenia na rzecz nowego, nieznanego i niekoniecznie pokochanego. Bywa, że te zmiany, łączące inne domy z nowymi emocjami, przeżyciami, innym spojrzeniem na nasze życie, jak i na życie wokół powoduje, że czujemy się bezdomni, że mamy wrażenie, że właściwie nie mamy swojego jednego, domowego, ciepłego adresu. Czujemy, że wszystkie listy do nas powinny być adresowane na "Post restante". I tak właśnie nazwał swoją debiutancką powieść Wojsław Brydak.

Autor, od lat związany z kulturą, zarówno tą wysoką jak i popularną, fotograf, dziennikarz, redaktor naczelny, a przede wszystkim tłumacz literatury z najwyższych półek, pokazał swój wyśmienity warsztat w powieści, która zachwyca językiem, która różnorodność wyjętą z chaosu życia zmienia w ogromny atut. Jest to powieść o życiu, z jego blaskami i cieniami, z momentami zachwytu i wzruszenia, z chwilami dramatycznymi i pozostawiającymi za sobą niegojące się rany. Bo takie właśnie jest życie. A autor składając ze sobą różne jego skrawki, tworzy zdania o niezwykłym pięknie, by zaraz zamienić je w język oczywistej nonszalancji czy brutalności. Brydak bawi się tu językiem i najwyraźniej czerpie z tego niezwykłą przyjemność. 

Rodzina, w której zmieszała się krew krakowska i rzeszowska, ma przed sobą życie pełne przeprowadzek, zmian, poszukiwań. Mama, Krakowianka z urodzenia a przede wszystkim z miłości, żyje słonecznością rodzinnego miasta, nie pozwalającą na złapanie oddechu w jakimkolwiek miejscu, w którym oddycha się innym powietrzem. Nostalgia układa w jej głowie obrazy idealne, które zweryfikuje dopiero wizyta, którą po latach złoży w ukochanym mieście. 
"Mamie zdawało się, że 'wczoraj' należy do innego świata., szczęśliwszego niż to, co teraz. Jakby człowiek pogrążał się w studni, a na górze, nad jej ocembrowaniem, nachylały się twarze, do których nie ma już dostępu, nie wiadomo, jak się dostać, po czym się wspiąć, coraz dalsze, coraz mniejsze; obwiedzione coraz grubszym pierścieniem mroku; współczujące, ale co z tego?" (str.195)
Bardziej racjonalny ojciec będzie szukał dla swej żony i syna miejsc, które zapewnią im godne życie. Nim nie będzie kierowała dusza czy potrzeba zakorzenienia się w jednym ukochanym miejscu. On, przy całym dobrym sercu, będzie dbał o to, by wspomnienia wojenne nie były ważniejsze niż powszedni chleb i o to, by kolejne poronienie czy wylew nie zabrało mu niezwykłej żony, o to, by syn spełniał muzyczne marzenia i by miał do czego wrócić. 
"Mama lokowała ziemię obiecaną w przeszłości. Ojciec w przyszłości. Inaczej mówiąc, mama była konserwatystką, natomiast ojciec szanował postęp."(str.27)

Miejsca, które walczą w miano najważniejszego, najbardziej stanowiącego o tożsamości rodziny są od siebie odległe o miliony uczuć, wspomnień, ideałów. Kraków, Rzeszów i Sopot stanowią odrębne małe ojczyzny, małe światy pełne nowych przyzwyczajeń, walki z tęsknotą za starym, już dobrze poznanym. Pan Brydak jednak, wglądając w umysły swoich bohaterów pokazuje, że żadne ze wspomnianych miejsc nie mogłoby istnieć bez pozostałych. Mama zamknięta w Rzeszowie, płacząca tęsknie nad śniadaniem, nie byłaby ową delikatną a jednocześnie wielką osobą bez krakowskich lat. Zaś nasz narrator, syn Jarek, nie oddawałby się sopockiemu życiu z takim podziwem, zapamiętaniem i młodzieńczą zapalczywością, gdyby gdzieś z tyłu głowy nie mieszkał obraz rodziny pełnej ciotek, stryjów, także gosposi Marcysi, świni Muni (ach, co to za świnia Proszę Państwa!) pozostawionych w Rzeszowie. 

To nie jest powieść, przy której każdy czytelnik poczuje się komfortowo. Wojsław Brydak ujął bowiem w jej ramy także dobrze znany jemu samemu świat kultury.  Muzyka to pianina i fortepiany stanowiące późniejszą sferę wymarzonego życia Jarka. 
"Z wyżyn przekwitającego budyneczku szkoły muzycznej wydawało się, że ludzie niegrający na żadnym instrumencie mało wiedzą o życiu. O tym, że zdolności są jak wygrana na loterii, niezależne od cnót czy wad, rodzicielskich pieniędzy czy biedy. O tym, że pasja daje wolność. I uzależnia." (str.120)
W tle rozbrzmiewają utwory wielkich kompozytorów, które autor zgrabnie miesza z jam sessions, na które biegiem rusza sopocka młodzież. na ścianach wiszą reprodukcje wielkich mistrzów, jak i obrazy bardziej nam współczesnych. Ach, a między nimi wisi nieodzowny dla pełnego obrazu lep na muchy. Ojczyzną mamy jest skrawek stołu z koronkowym obrusem, na którym spoczywa książka i to Książka nie byle jaka, zawsze romantyczna, zawsze historyczna, zawsze z czasów, które sławić będą miejsca i ludzi z najpiękniejszych polskich czasów. A gdy mamie przyjdzie poszukiwać pracy redaktorskiej to z underwoodem w dłoni, wszak wszystko co Brydak umieścił w tle tego rozbieganego życia ma smak, ma wysoki poziom, ma styl. A jaki styl maja opowieści o sopockim "tłumie z rodzynkami", a jakże pięknie brzmi maminy szał w dniu świniobicia! To opisy z dolnych partii życia, a jakże stylowe, jak bardzo smakowite.

"Poste restante" to powieść niezwykła. Przepiękną polszczyzną pełną ozdobników, synonimów i wielokrotnie złożonych zdań, prowadzi nas Wojsław Brydak przez złożone z przeprowadzek i tęsknot życie pewnej rodziny. Życie, w którym trzy miasta rywalizują o miano gniazda, gdzie nostalgia za przeszłym prowadzi do obłędu, gdzie czasem jedynym ratunkiem jest ucieczka przed samym sobą. Gdzie Polska mierzy się z Zachodem, gdzie wysoka kultura chłonie też ze świata jazzu i eksperymentu, gdzie uniesienia religijne walczą z niewiarą w jakąkolwiek odmianę losu, gdzie śmiejemy się z samych siebie i nad sobą płaczemy... A na post restante przychodzą do Jarka listy od Dominiki. One tworzą świat, który nie potrzebuje wspólnych miejsc. 

Wydawnictwo: Rebis, 2018
Seria: Salamandra 
Liczba stron: 320 

Za egzemplarz recenzencki dziękuję wydawnictwu Rebis.

poniedziałek, 5 listopada 2018

O sianiu burzy.

  "Fracht" Grzegorz Brudnik  10/10 

Kiedy w porcie zbiera się mgła, gdy poły płaszczów rozrywa huragan Christina, gdy na niewinnym z pozoru Bałtyku, siedmiometrowe fale przypominają o gniewnym charakterze żywiołu, w pobudzonych mroczną naturą ludziach budzą się demony. Zdarzają się katastrofy, objawiają się czyny niepojęte dla maluczkich, przetaczają się zakotwiczone w przeszłości historie, których finał rwie sumienia nawet najbardziej odpornych, panujących nad emocjami świadków, śledczych, ba, nawet byłych żołnierzy jednostek specjalnych. W ten świat, pełen nieprzyjaznych wichrów i lodowatej wody, w świat pełen fałszywych przyjaciół, spisków i żądzy pieniądza większej niż szacunek dla ludzkiego życia, zabiera nad w swojej drugiej powieści Grzegorz Brudnik. 

Moje pierwsze spotkanie z autorem, przy okazji wydanego rok wcześniej "Mayday", stało się niespodziewanym zderzeniem z objawieniem. Zachłyśnięta stylem, formą opowieści, niezwykłą mieszaniną faktów i doskonale z nimi zgranej fikcji, Świetnie budowanych postaci pierwszo i drugoplanowych, dokonałam czynu, który zdarza mi się nader rzadko. Oceniłam debiut na 9 w dziesięciostopniowej skali. Dzisiaj wiem, że nie popełniłam błędu, nawet się o ów błąd nie otarłam. Druga powieść Pana Brudnika,"Fracht", okazała się bowiem doskonałym rozwinięciem skrzydeł jeszcze szerzej, jeszcze dalej ponad przeciętność i w jeszcze pewniejszej gotowości do lotu. Proszę Państwa, polska literatura wzbogaciła się o postać nieprzeciętną. Bo jakże ten Brudnik potrafi opowiadać!

Katastrofa promu na Bałtyku to pierwsza iskra, zarzewie, trzeba przyznać niezwykle efektowne i na pewno w bardzo 'hichtcockowskim' stylu. Bo gdy przemierzymy pierwsze rozdziały, chcąc niemal fizycznie wtargnąć na karty książki by ratować, podtrzymywać, wyławiać bohaterów, by użyć własnej siły dla zmienienia nieodwracalnego, to okazuje się, że ten opis, to szarpanie emocjami, to gwałtowne wciągnięcie nas pod wodę, to jedynie preludium. 
"Kolejna fala zassała go pod wodę i cisnęła o leżące na boku i pozbawione wózków szczątki wagonu. Poczuł ból, ale instynkt zadziałał prawidłowo. Nie otworzył ust. Nie krzyknął. Dał sobie szansę na przeżycie." (str.38)
Z rozdziału na rozdział staje się oczywiste, że autor nie przewidział wynurzeń dla zaczerpnięcia oddechu. Od nurkowania w Bałtyku, poprzez spacery po lodzie w arktycznych temperaturach, od walki na dźwigach o niebotycznej wysokości po staczanie się po oblodzonym trapie, od przystawionego do skroni pistoletu po domniemane samobójstwa - przemierzamy nieprzyjazny świat, mierzymy się ze złymi ludźmi by czynić dobro. Bo jak twierdzi sam autor, człowiek z natury nie jest zły. Zatem o cóż innego może walczyć jego bohater, wraz z niezwykle różnorodnymi współtowarzyszami o nieposkromionym uroku osobistym, jeśli nie o to, by świat pozbył się zła i mógł na powrót zanurzyć się w dobrych uczuciach - w miłości, zaufaniu, podziwie. 

Bohaterowie "Frachtu" to postacie nietuzinkowe. Zauważyłam też, że ową nietuzinkowość autor stale pogłębia zmieniając nieco, w stosunku do wcześniejszego "Mayday" styl zachowania, poziom zaangażowania czy reakcje osób, które w pierwszej powieści mieliśmy już przyjemność poznać. O ile Aleksander Gall dotąd jawił mi się jako postać mroczna, stworzona głównie z pozbawionych emocji, bardzo opanowanych, czasem srogich zachowań, o tyle tutaj staje się on człowiekiem z krwi i kości. I choć nadal okazywanie emocji to rzecz dla niego bardziej wymuszona niż naturalna, to jednak autor serwuje nam pęknięcia skorupy - dla przyjaźni, dla nadal odległej ale jednak odzyskanej miłości, dla łagodnego zrozumienia zachowań niekoniecznie zgodnych z prawem, niemniej bardzo ludzkich. Nie byłoby Aleksa w wydaniu, jakie zaplanował dla niego autor, gdyby nie fenomenalnie rozbudowana postać Baldura, człowieka wszelkich talentów, wszelkich koneksji i wszelkich ciepłych uczuć jakie postać może budzić w czytelniku.
"Baldur był niesamowitym człowiekiem. Wszędzie na świecie miał kogoś, kto mu wisiał przysługę. Albo kogoś, na kogo miał haka. A jeśli nie miał, to w każdej chwili mógł zdobyć. Wszyscy skrywamy tajemnice."(str.272)
Jest i wszechobecny, spadający z nieba i wyrastający spod ziemi Nate. 
Znakomita trzyosobowa forma wybawienia, rozbawiająca do łez, denerwująca, budząca wściekłość do czerwoności. Kochana przez przyjaciół, znajomych, współpracowników, nienawidzona przez przeciwników - przez nas, czytelników, uwielbiana. 

"Fracht" to nie tylko idealna ekipa na tropie spraw niewykrywalnych, to nie tylko grupa mężczyzn doskonałych, niezatapialnych, niezniszczalnych, postawionych naprzeciw nieprawości. To także całe plejady drugoplanowych bohaterów, którzy dodają powieści niespotykanego smaku. To postacie, które wyrwane z wielkiej polityki okazującą się być szumowinami, to naukowcy, którzy kryją tajemnice wzbudzające mordercze instynkty nawet u osób o niezwykle łagodnym usposobieniu. To znów, jak w poprzedniej powieści, przyjaciele, którzy nimi nie są i nieprzyjaciele, które zadziwią szlachetnością i pomocą. To wzbudzający moją niezwykłą sympatię ludzie mrocznego świata - Książę i Venom, to kobiety o niezwykłych zdolnościach i czasem zupełnie niezwykłej urodzie, jak w przypadku Lodowej Carycy, to szereg maleńkich "statystów", zawsze traktowanych przez autora z szacunkiem i dbałością o szczegóły.

Zapomnijmy o jednowątkowości, zapomnijmy, że to powieść o katastrofie, zapomnijmy, że podstawę sensacji stanowi rozwiązanie zagadki w sposób brutalny i jednoznacznie prowadzący do niewątpliwej sprawiedliwości. Grzegorz Brudnik zburzy bowiem każdy stereotyp. Podaruje nam dziesiątki wątków pobocznych, z których każdy okaże się równie ciekawy jak główny. Podaruje nam opisy ściśle techniczne czy medyczne, które mimo specjalistycznych nazw i znaczących liczb, czyta się niczym opowieść w bliskim nam, potocznym języku, zatroszczy się o to, byśmy nie poczuli się mniej zorientowani od bohatera, zapyta w naszym imieniu o niejasności. Rozbawi nas przekomarzaniem się bohaterów w sytuacjach zagrażających życiu ale i zmrozi krew prowadząc ich w stronę śmierci z taką pewnością literacką, że nie potrafimy się nie bać, że to już jednak koniec.
"Tyle razy dotąd ryzykował życie. Tyle razy porywał się na rzeczy tak absurdalne, że rozbawiona śmierć przyrządzała popcorn i zapraszała kumpli na seans, w trakcie którego niektórzy z nich trzymali nawet za niego kciuki. Świat kocha zuchwałych ludzi. Teraz Gall tez potrafiłby się wznieść na wyżyny kreatywności. Znów mógłby wszystkich zaskoczyć. Znów poświęcić wszystko, by uchwycić się tej jednej jedynej szansy. Ale tej szansy nie było i nie będzie. " (str.486)
Brudnik prostuje drogi nie do przejechania, konstruuje maszyny nie do wykonania, znajduje ratunek tam, gdzie nie ma prawa go być. Wreszcie, gmatwa nawet te sprawy, których zagmatwać się zwyczajnie nie da (no przecież się nie da!). 

Dodatkowo, autor w swej niesłychanej sympatii dla kolegów po fachu, wkłada w dłonie Aleksa książkę Wojciecha Chmielarza, a na biurku znajomego armatora kładzie debiutancką powieść Rafała Cichowskiego. Młodego pomocnika bosmana nazywa po znakomitym koledze Kubą Ćwiekiem. Zaś amerykański żandarm o jakże niespotykanym nazwisku - Jack Reacher, to już wisienka na torcie. Ukłon w stronę czytelników został tez złożony poprzez dzielenie się z nami tytułami lubianych powieści, nazwiskami podziwianych artystów (w tym islandzkich! ach, jak bardzo w moim guście) czy tez oper, wielkich dzieł klasycznych czy musicali, które muszą stanowić dla autora ulubioną formę odpłynięcia w artystyczny świat. A ze wszystkiego co opisane, zbadane, po wielokroć przeczytane w źródłach i przełożone na język bliski czytelnikowi, wyziera niesłychana miłość do Bałtyku, oddanie pracy badawczej i pasja, której wypadałoby jedynie pogratulować i pozazdrościć. 

W moich rękach znalazła się sensacyjna powieść doskonała. Nie znajduję elementu, który musiałabym skrytykować. Nie znajduję powodu, by jakikolwiek fragment uznać za nieodpowiedni, by zastanowić się nad sposobem ulepszenia tej znakomitej książki. Czytelnik chłonie oczami świat bohaterów wślizgując się leciutko uchylonymi drzwiami w świat autora. A potem odkłada powieść już oczekując kolejnego spotkania z bohaterami i ich przygodami, podanymi w tak znakomitej formie. Bowiem każda chwila spędzona z "Frachtem" była czystą przyjemnością. Polecam z całego serca. 

Wydawnictwo: Filia (Mroczna Strona), 2018
Seria: Aleksander Gall (tom2)
Liczba stron: 582

czwartek, 1 listopada 2018

O tym, co w duszy duchom gra.

"Pierwsze słowo" Marta Kisiel  7/10


Człowiek to ciało, krew i kości, mózg i oczy, zmysły i realne stąpanie po ziemi. Nauka dokładnie zbadała każdą z tych rzeczy, każdą namacalność, każde realne ziarenko naszych ciał. Ale człowiek to też dusza, duch, nierealny świat wyobraźni. Można szukać nazw i określeń na nieistnienie, odczuwanie, ukrywanie gdzieś poza dotykiem pewnych niemożliwych do zbadania tworów naszego umysłu. I tutaj wkraczają pisarze, którym talent pozwala na dobór słów dla innych nieosiągalny. Tutaj zaczyna się świat magii, czarów, zaświatów, wiary i zwątpienia, żałoby i miłości, świat nienazwanego - świat Marty Kisiel.

Autorkę poznałam wcześniej w kilku odległych od siebie powieściach - bo i w bajkowej, przesłodkiej opowieści "Małe Licho i tajemnica Niebożątek" i w zupełnie poważnej, dorosłej, meandrującej między realiami i wyobraźnią "Toni". Tak czy owak, sięgając po najnowszy zbiór opowiadań przygotowana byłam na bystry, przesympatyczny humor, na ciepło ludzkich i tych bardziej zesłanych na nas uczuć, na sporą dawkę krążenia po zaułkach fantastyki. Nie byłam natomiast przygotowana na coś jeszcze - na niezwykłą różnorodność.

W zbiorze opowiadań "Pierwsze słowo" Marta Kisiel zaproponowała nam przegląd dokonywanych latami eksperymentów i prób literackich, oscylujących wokół szeroko pojętego nurtu fantasy.  Pokazała siebie i z tej najbardziej popularnej, najlepiej poznanej strony autorki lekkich, ale bardzo inteligentnych powieści z gatunku fantastyki, jak i z innej, niezwykle poetyckiej ale i mrocznej strony związanej z grozą, horrorem, sięganiem po styl retro dla opisania śmierci, odchodzenia, niezgody, przyciągania nie zawsze przychylnego nam przeznaczenia.

Przez poznane tereny zamieszkałe przez nieco już większe Licho z opowiadania "Dożywocie", czy pokrewne mu stylistycznie opowiadanie "Rozmowa dyskwalifikacyjna" autorka przeprowadza nas teoretycznie znanymi fantastycznymi ścieżkami, tak naprawdę koncentrując nasza uwagę na uczuciach, zmienności życia i poczuciu niesprawiedliwości czy niespełnienia. Mamy tu bowiem niespełnioną od wieków miłość, mamy utratę znaczenia w społeczeństwie, potrzebę naginania poczucia własnej wartości dla potrzeb innych, ba, dla potrzeb tak czy owak mało za to wdzięcznego ogółu.
"Zatem naszym zadaniem jest, by owo miejsce przypadło tym, którzy zasłużyli! Którzy się wyróżniają! Którzy są o-ry-gi-nal-ni!, rozumiecie panowie? O-ry-gi-nal-ni! Ponadprzeciętni, ponadprogramowi, z obrzydzeniem omijający brudne kałuże stereotypów, schematów i przesądów!" (str.14)
Świadectwo naszych czasów. Jakże to smutne...

Z towarzystwa miłych i mniej miłych duchów, zjaw i topielców autorka rezygnuje w opowiadaniach, które rozszarpującą serce prozą snującą opowieści o naszych ludzkich słabościach. O niedostosowaniu nadwrażliwych jednostek, o reakcjach na zło, które wyzwala reakcje pełne omylności, jak w "Mieście motyli i mgły", czy też o nieumiejętności godzenia się z losem, który jest dla nas nieakceptowalny jak w "Katabasis". Poczucie samotności i obojętność na nie, urasta u Marty Kisiel do granic absurdu, do granic, które wytworzyła nasza nieczuła, lekceważąca współczesność - jak dzieje się to w "Przeżyciu Stanisława Kozika".
"A tego biedaka nie brakuje nikomu. Niby umarł, tylko nikt na to nie zwrócił uwagi, to się snuje teraz bez celu, biedaczyna, póki jeszcze może." (str.145)

Właściwie każde z opowiadań mogłoby tutaj zostać opisane odrębnymi, chwalącymi pióro autorki oraz jej niezwykła wrażliwość na otaczający nas świat epitetami. Każde mogłabym tutaj okrasić zastanowieniem nad głębią, którą autorka zgrabnie, ale też niezwykle poetycko skrywa pod linijkami opisów, pod dialogami, które poprzez prowadzenie ich lekkim, przystępnym językiem pozwalają na złapanie oddechu przed finałowym zdaniem, które bywa, że zawiesza nas w próżni, w niezrozumieniu albo w dłuższym niż spodziewane skupieniu na wywołanych emocjach.


Imponująca różnorodność sięga nawet po znakomicie opanowany styl noir czy mocno do mnie przemawiający język retro. Opowieści cofającą się aż ku arystokratycznemu światu rodem z mrożących krew w żyłach opowieści Allana Edgara Poe. Wyobrażony świat mieczy, szeleszczących halek a nawet buduarowych fatałaszków i zmieszanych z nimi postaci czy mrocznych gości z zaświatów zadziwia niesamowitością opisów, które przerzucają czytelnika od wybuchów śmiechu po brak tchu powodowany współczuciem i trwogą. 
"Nie boję się zmarłych ani ich gniewu. Nie mam już sił, by bać się kogokolwiek. Czegokolwiek. Moje cierpienie i żal powoli zabijają ten świat i jeśli zechcę, żaden, nawet najpotężniejszy bóg, nie zdoła go ożywić na nowo." (str.27)
W żadnym z opowiadań styl nie miota się pomiędzy gatunkami, zawsze odpowiada ramom obranego gatunku. Niemniej gdzieś na końcu, zbiór pozostawia wrażenie chaosu, niezdecydowania czy niedopełnienia opowieści.

Powtarzam po wielokroć, że moje serce zawsze pobiegnie w kierunku dłuższych form, że opowiadania to dla mnie zbyt krótkie przebłyski, zbyt mocno zrywane opowieści. Może dlatego, czytając niektóre z opowiadań miałam poczucie niespełnienia, rozszalenia się we współdzieleniu emocji, które ktoś nagle przygasił. I o ile w niektórych historiach, zawartych w zbiorze "Pierwsze słowo", efekt gwałtownego zakończenia wywołuje poczucie fenomenalnego uderzenia obuchem w najdelikatniejsze, odsłonięte partie ciała i duszy, a nagły zwrot prowadzi do zaskoczenia, którego kontynuowanie mijałoby się z celem, o tyle w innych opowiadaniach miałam poczucie niedosytu, nieco sztucznie wywołanego zerwania opowieści, niedopowiedzenia, braku pointy która spinałoby je klamrą.

Jeśli miałabym zatem polecić komuś (z niemała przyjemnością) zbiór "Pierwsze słowo" to uczyniłabym to wraz z radą, by każde opowiadanie okrasić darowanym mu czasem. Nie czytać ich jako całości, potraktować książkę jako zbiór, po który warto sięgać z przerwami. Ja, po pierwszych kilku opowiadaniach, postanowiłam uczynić z pozostałych odrębne "mini książeczki". I śmiem stwierdzić, że rozdzielenie opowieści inną literatura, innym stylem, innym piórem, ogromnie im służy. Bo wtedy właśnie wraca się do nich z niecierpliwością i ponowną chęcią wniknięcia na chwilę (!) w świat Marty Kisiel, wyciągającej rękę w stronę różnie pojętej fantastyki i różnie pojętej czytelniczej wyobraźni. Warto w niego uciec, warto mu ulec. Partiami. Pojedynczo. Dla rozsmakowania się w odrębności i wyjątkowości każdego z opowiadań.

Wydawnictwo: Uroboros, 2018
Liczba stron: 320

Za egzemplarz recenzencki dziękuję wydawnictwu Uroboros.