Będzie mi niezmiernie miło, jeśli podzielicie się ze mną komentarzami, wrażeniami, wdacie się ze mną w dyskusje i polemiki.

Dziękuję za każdy komentarz, za każdy ślad, który zostawiacie.

To, że czytacie moje recenzje i książki, które subiektywnie acz z wielką szczerością i przyjemnością staram się ocenić, oraz to, że chcecie mi o tym powiedzieć, jest dla mnie najpiękniejszą nagrodą.

czwartek, 28 lutego 2019

O widoku z balkonu na tragedie.

"Sny o Hiroszimie" Joanna Rudniańska  8/10


"Jak patrzysz na kogoś, kto patrzy, widzisz więcej. Nie tylko przez obiektyw kamery, ale oczami tych ludzi. Tych Japończyków, tej dziewczynki. Fotograf wyjeżdża, a oni zostają". (str. 132)

Każdy z nas ma swoją Hiroszimę. Jeśli nie tą, od której trzeba uciekać ze spaloną twarzą i płomieniami dogorywających domów za plecami to tą, na która patrzymy ze wzgórza po kilku dniach, tygodniach, latach i nie widzimy nic, tylko zgliszcza. Każdy z nas ma swoje tsunami. Albo takie, przed którym się nie da uciec i pozostaje tylko zapisywanie i nagrywanie ostatnich chwil albo takie, kiedy wspinamy się pod górę ciągnąc za sobą resztki dobytku, cenna osobę, psa... I wiemy, że fala i tak poliże nam nogi. Wiemy, że i tak nie pozostawi nas bez wspomnień, które nie pozwolą już żyć spokojnie aż po grób.

Gdybym miała być opętana jakąś myślą, niechby to była myśl jasna, świetlista, o życiu pięknym, dobrym, wymarzonym. A Joanna Rudniańska opętała swoich bohaterów myślą o śmierci. Tej na H. Śmierci nam bliskiej, swojskiej, polsko-myślanej - śmierci w Holokauście, lub śmierci odległej, wschodniej, dalszej naszej codzienności acz równie strasznej - tej w Hiroszimie.
Holokaust i Hiroszima - dwie śmierci powracające w myślach bohaterów, w ich słowach, skojarzeniach, obrazach widzianych przez szyby wystaw i galerii, w obrazkach, rysunkach i bazgrołach, wreszcie w snach. 
"Jedna szybka, błysk i już. Pikadon i po tobie. Zaskakuje cię w najmniej spodziewanym momencie. Jak wybuch Wezuwiusza. Druga powolna, degradująca, chudniesz, zmieniasz się, tracisz włosy, przyjaciół, twój świat zawęża się coraz bardziej, bywa, że lądujesz z takimi jak ty w zamkniętym miejscu. (...) Śmierć na zawał i śmierć na raka. Śmierć w Hiroszimie i śmierć w getcie albo obozie." (str.268)
Wśród nich, dwie bohaterki, później jeszcze jeden ktoś - posadzeni na fotelach, opowiadający o życiu, które niesie ze sobą dramat osobisty może równie wielki jak tamten powszechnie w świecie znany, obolały, wspominany. Bo i do tych drobnych dramatów - jednoosobowych, nie jesteśmy w stanie się przygotować, podobnie jak do tamtych o niewyobrażalnej skali, ci nawet najmądrzejsi, najświatlejsi nie byli w stanie poczynić choćby najmniejszych przygotowań.

W "Snach o Hiroszimie" każda przytoczona tragedia wielkiej skali jest alegorią na nasz prywatny, bardzo wewnętrzny świat. Każde przywołanie Hiroszimy poprowadzi nas w świat zdrady, niewierności, kłamstwa. Podobnie jak dręczyć bohaterów będzie poczucie winy za ogromne wojny, zniszczenia, przywołanie złego fatum, tak będą cierpieli z powodu niepowodzeń w życiu osobistym, odtrącenia, bycia nierozumianym. Czy zdrada kochanka to osobista wojna atomowa zrzucona na nasz świat? Czy niewierność męża to tsunami zalewające nasze przeszłe wspomnienia i przyszłe prany? Czy Holokaust zabijał każda osobę podobnie jak zabija każde nasze wyobrażenie miłości?
"Ktoś przeciął nas na pół. A ja jestem tą częścią, która została amputowana. (...) Odcięto mnie i od tamtej pory jestem tylko fantomem w głowie męża. Ale nie bolę go, wiem." (str.21) 
 
Ta książka o niezwyklej formie każe zapaść się w światy, które odbieramy poprzez różne środki wyrazu, poprzez zmianę sposobu przekazywania emocji, poprzez ozdobniki o brzmieniu tak skrajnie sarkastycznym, ze czasem kierujemy do autorki westchnienie: 'na miłość boską, Pani Joanno...'. Książka mówi epiką, snując opowieść o życiu Bibi czy Janiny, splecione dole bohaterów podaje w formie dramatycznej, gdzie w didaskalia wpisuje codzienne 'nic' - kilka kiecek i drogą biżuterię. Autorka samodzielnie obrazuje swoje słowa komiksowo wyglądającymi rysunkami, gdzie dialogi porażają trafnością i bezlitosnymi powrotami skojarzeń. Na koniec dodaje zdjęcia. Hiroszimy po. Krakowskiego Przedmieścia po. Cmentarza. Szklanych kolosów w centrum Warszawy. Świat bohaterek, potem świat szerszego grona bohaterów, potem świat budynku, miasta, decyzji ostatecznych. Wreszcie... świat świata. Ból, cierpienie, rude zakamarki myśli, eleganckie samozaprzeczanie, japoński ukłon po znalezieniu leku na zniczową chorobę.

Ależ to jest niezwykła książka! Trzeba jej poświęcić czas, myśli, emocje. Trzeba z nią pożyć. I bardzo warto.

Wydawnictwo: W.A.B., 2019
Liczba stron: 340

dziękuję wydawnictwu W.A.B. za przedpremierowy egzemplarz recenzencki

sobota, 23 lutego 2019

O baskijskich bliźniakach.

"Cisza białego miasta" Eva Garcia Saenz de Urturi  9/10 

Recenzja przedpremierowa
Premiera książki - 27 lutego 2019

"Nie opowiadaj bzdur, to tylko życie. Niezły z niego drań." (str.391)
Życie bywa podstępne. Czasami krąży wokół epicentrum naszej prywatności, nie pozwalając nam nawet przypuszczać, że odpowiedzi leżą pośrodku. Bywa, że oddala nas od rozwiązania tajemnicy, bo odpowiedzi wydaja się tak nieprawdopodobne, tak bliskie naszej codzienności, że nie potrafimy powiązać ich ze sprawą. A gdy prawda, niczym wahadło, ociera się o jawność, by znów umknąć w mrok, otrzymujemy frustrującą pogoń, tworzącą doskonały kryminał. Pełen niecierpliwości, zawirowań i przedziwnych rozwiązań.

"Cisza białego miasta" zabiera nas w podróż do hiszpańskiej Vitorii. I tak jak upalne i pełne niezwykłości jest to miasto, tak autorka przeprowadza nas przez duszne zakamarki nie tylko samego miasta ale i swoich bohaterów, ich uczuć, niejasnych powiązań rodzinnych i tajemnic.Wkradamy się w serce głównego bohatera, z przeszłością o ciemnych oczach i w jego teraźniejszość pełną nadziei, wbrew woli, realistycznemu podejściu do świata i niezgody na to co widzi.
"Nie żebym uważał się za bohatera, po prostu chciałem, żaby wszechświat funkcjonował tak, jak powinien. Żeby ludzie nie umierali kiedy nie muszą, tylko tyle. Rozumiałem logiczny mechanizm stojący za naturalnym porządkiem rzeczy, łącznie ze śmiercią: wypadki, choroby, starość... Ale nie degeneraci próbujący okpić Kostuchę, żeby przed czasem zapukała do drzwi niewinnych ludzi." (str.114)

Gdy śledczy, zajmujący się profilowaniem - Unai Lopez de Ayala - musi na powrót zająć się sprawą, która zdaje się wracać po dwudziestu latach w identycznej formie, sytuacja wydaje się klarowna. Odbywający karę morderca, jeden z zamożnych vittoriańskich bliźniaków ma wyjść na przepustkę. Wtedy właśnie dokonane zostaje podobne to popełnionych przez niego, kolejne morderstwo. Dla wszystkich logiczne staje się oskarżenie go o zatrudnienie wspólnika lub też oskarżenie jego brata, który pozostawszy na wolności, mógł być faktycznym poszukiwanym.
"Pytanie brzmi: co w tym momencie mamy? Dwóch podejrzanych, dwie ofiary czy mordercę i ofiarę? " (str.453)
Prawda jednak wiedzie nas w rejony nieprzewidywalne, miesza w rodzinnym kotle bliźniaków, wkładając jednocześnie szpile w życie pozostałych bohaterów.
W mieście pojawia się nowa pani podkomisarz i sprawa komplikuje się jeszcze bardziej - zarówno zawodowo jak i bardzo prywatnie. Do tej pary bohaterów należy dodać, wprowadzanych momentami ale z wielką intensywnością: dziadka profilera, z jego wiedzą sprzed lat i niezwykłą intuicją, oraz przyjaciółkę i partnerkę śledczego, która jak się okaże, będzie miała z podejrzanymi w sprawie sporo wspólnego.

To co czyni "Ciszę białego miasta" niezwykłym kryminałem to obszerna forma, której jednak nie można zarzucić żadnych dłużyzn, niespójności czy przewidywalności. Jako, że uwielbiam naukę poprzez przyjemność, wszystkie zgrabnie skomponowane opisy miasta, miejsc wartych opisania, prowadzących nas przez wieki przepięknej Vitorii, były dla mnie niczym wartość dodana. Chłonęłam dzieje każdej z epok zamkniętej z niezwykłych, świetnie przedstawionych opisach budowli, ludzi tamtych czasów i niestety, związanych z nimi morderstw. Zabójca bowiem wybiera ofiary wedle pewnego schematu, opierając swą wyobraźnię o istniejący symbol, a raczej całą ich serię, oraz postępując wiek za wiekiem przez ulice miasta i przez 5 lat życia mordowanych, pozornie przypadkowych mieszkańców miasta. Począwszy od noworodków na ofiary wybierał kiedyś, i teraz do tego powraca, osoby obu płci kończące właśnie okrągłe lub piątkowe urodziny. Dlaczego? Co łączy wiek ofiar z pozą, którą wybiera dla nich morderca? Czy policjanci snują właściwe domysły? Dlaczego na okładce i w treści pojawiają się pszczoły? I wreszcie, jaki związek mają zabójstwa z życiem prywatnym naszych bohaterów?

Eva Garcia Saenz de Urturi to niewątpliwie mistrzyni słowa. Znakomicie przetłumaczony tekst (ukłony dla Joanny Ostrowskiej) nie gubi niż z baskijskiego klimatu. Omalże czuje się duszna atmosferę miasta, uliczki zamykają się nad nami w ciasne korytarze a serce wyrywa się do wycieczki w tamte rejony. Wraz z bohaterami czujemy, cierpimy, wyrywają nam się westchnienia bólu, okrzyki niedowierzania. 
"Czasami pamięć wbija pinezki w nieistotne momenty z przeszłości i utrwala je na zawsze, choć 'na zawsze' to bardzo dużo czasu." (str.288)
Dwutorowa opowieść prowadzi nas przez obecne wydarzenia, cofa do roku, w którym urodzili się bliźniacy, później do momentu ich pełnoletniości i pewnego związanego z jeszcze dniem ich urodzin sekretu.
Książkę czyta się z wielka przyjemnością, płynie się przez ponad 570 stron nie zważając na umykający czas i nie czując obciążenia tym sporym tomiszczem. Koniec daje upragnione rozwiązanie ale i lekki żal, że trzeba opuścić to miejsce, ten świat, ten klimat, jakże daleki od popularnego w kryminałach polskiego i skandynawskiego chłodu i dystansu.

Polecam na ciągle długie wieczory. Zabierze Was w krainę gdzie suspens i piękno stworzą niezwykle starannie napisaną, pełną upalnych dni, nocy i wrażeń spójną opowieść. 

Wydawnictwo: Muza, 2019
Cykl: Trylogia Białego Miasta (tom1)
Tytuł oryginału: El silencio de la ciudad blanca
Tłumaczenie: Joanna Ostrowska
Liczba stron: 576

dziękuję wydawnictwu Muza oraz agencji Business&Culture za udostępnienie przedpremierowego egzemplarza książki


wtorek, 19 lutego 2019

O zamknięciu w stu słowach.

"Vox" Christina Dalcher 7/10

Recenzja przedpremierowa.
Data premiery: 27 luty 2019

"Sen, dopóki trwa, fantastycznie zaciera rzeczywistość" (str.314)

Wyproszona, wymaszerowana w protestach i demonstracjach, wywalczona na mównicach i barykadach. Kobieca wolność. Poczucie współistnienia, współdecydowania, współtworzenia. Dla większości tak naturalna jak inne ludzkie przywileje, wręcz podstawowy element ludzkiego istnienia. Dla wielu rzecz tak oczywista, że każda dyskusja o niej zakrawa na kpinę i przeczenie naturze. Czy dla wszystkich równie zwyczajna i codzienna? Czy podobnie jak my - kobiety, o naszej wolności, samostanowieniu i swobodzie podejmowania decyzji, myślą wszyscy mężczyźni? A może i wśród kobiet są takie, które uważają kobiecą wolność za nadmiernie swawolną, jasną, pozbawioną zahamowań? I wreszcie, czy jest sens rozważać o powyższych kwestiach, czy wystarczy owe pytania pozostawić retorycznymi?

W kraju szalonych pomysłów na przyszłość, w Stanach Zjednoczonych, autorka powieści "Vox", Christina Dalcher, postanowiła odebrać kobietom głos. A dokładniej, ograniczyć dzienny limit wypowiadanych przez nie słów do stu. Sto słów. Czy zdajemy sobie w ogóle sprawę jak niewiele to jest? W tylu słowach nie można przekazać piękna uczuć, wyrazić pełnych emocji, opowiedzieć o swoich troskach ani podzielić się radościami. W tylu słowach można w trakcie doby przeczyć, przytakiwać i powiedzieć córce: Mamusia Cię kocha. Wszystko, co chcielibyśmy dodać musi pozostać milczeniem.

Z jak wielką tragedią zmaga się kobieta, która żyła
opowiadaniem innym o cudach ludzkiego mózgu i mowy. Doktor Joan McClellan, straciła możliwość komunikacji z innymi naukowcami, dzielenia swej pasji. Jak się okazuje, złość z takiej decyzji władz był jedynie zapowiedzią bólu jaki spowodowano kolejnymi dekretami: pozbawieniem kobiet pracy a dziewczynek prawa do nauki w znaczeniu dla nas podstawowym, ograniczeniem swobody umysłowej mężczyzn poprzez propagandowe wspieranie jedynie słusznej Cnotliwej wersji rodziny. Zatrważające, jak wielu chłopców i mężczyzn ową propagandę wkrótce postanowiło utożsamić z własną myślą ba, nawet oskarżać kobiety o spowodowanie owych, jakże cofających nas w czasie decyzji rządu.
"Pozwolę sobie na kilka uwag na temat dwudziestego pierwszego wieku. Nie wiemy już, kim są mężczyźni ani kim są kobiety. Nasze dzieci dorastają z mętlikiem w głowach. Kultura rodziny podupada. Za to mamy tendencje zwyżkowe, jeśli chodzi o natężenie ruchu, zanieczyszczenie środowiska, autyzm, narkomanię,  liczbę samotnych matek, otyłość, poziom zadłużenia, odsetek kobiet w więzieniach,  strzelaniny w szkołach i zaburzenia erekcji. A to zaledwie kilka przykładów." (str.56-57). 
Mamy też winnych tego strasznego  stanu - niezależne kobiety, przedkładające wiedze i wolność nad cnotę. 

Same nasuwają się porównania do sytuacji typowej dla krajów ekstremalnie chrześcijańskich czy prawicowych w znaczeniu powrotu do modelu rodziny sprzed uzyskania przez kobiety praw wyborczych. Być może taka lektura pozwoli niektórym osobom u władzy zrozumieć bezsens i niszczącą role takich właśnie posunięć.

Nasza bohaterka walczy z własnym sumieniem i narzucanym jej rolom, stawia naprzeciw siebie miłość do dzieci, chęć uczynienie z nich upartych, walecznych ludzi oraz własny, egoistyczny ale bardzo ludzki pęd za swobodą, za chęcią powrotu do tego, co ukochała dawniej. Wszystko co przeszłe kusi ja swoją doskonałością gdy pojawia się szansa odzyskania przywilejów. 
"Zazdroszczę mojej córce tego, że nie pamięta jak wyglądało życie, zanim wprowadzono limit słów, a Liga Cnoty opanowała szkoły."(str.105)
Tylko czy krótkoterminowość tej szansy i wewnętrzna niezgoda na bycie wyjątkiem pozwolą jej normalnie funkcjonować? Czy tez wreszcie wywołają w niej bunt? Romans, powroty pamięcią do ukochanych Włoch, pijany wrzask na przekór fizycznemu bólowi po przekroczeniu limitu słów - wszystko to stanowić będzie dla Joan element oporu, niezgody, oszołomienia niemożnością podjęcia słusznej decyzji. Bo jak się zdaje, takie decyzje nie istnieją.

Jednego można być pewnym. Autorka swa opowieścią nie tylko feminizującą ale też pokazującą jak ogromna jest rola kobiet w nauce, życiu społeczeństwa, wreszcie w życiu zrównoważonej rodziny, mówi 'nie' odbieraniu komukolwiek przyznanych mu, zgodnych z natura praw. Uczy szacunku, pokazuje niedoskonałości skrajnych form demokracji, lub jej braku. I co ważne stawia pytanie, czy w dzisiejszym świecie możemy sobie pozwolić na lekceważenie jakichkolwiek oznak odbierania nam praw, pozbawiania nas wolności, sterowania naszymi postanowieniami. I o tym, że nie pora na sen, pora na koszmarną rzeczywistość i próbę jej zmianę siłami tego, co trzymamy w dłoniach najpewniej. W przypadku Jean - nauki.
"Miała rację - żyłam wewnątrz bańki mydlanej i sama ją nadmuchiwałam każdym swoim oddechem."(str.126)

Mądra, choć nie filozofująca książka. Każdy apel podany jest w formie rozmów, sytuacji codziennych, matczynych trosk, ludzkich mniejszych i większych zahamowań czy wręcz przeciwnie, zbytniej swobody moralnej. Ważne tematy zaserwowane w bardzo płynnej formie, czasem z nutką złości, czasem z lekkim humorem, najczęściej z goryczą.
Polecam ku rozwadze.

Wydawnictwo: Muza, 2019
Tytuł oryginału: Vox
Tłumaczenie: Radosław Madejski
Liczba stron: 416

dziękuję wydawnictwu Muza oraz agencji Business&Culture za udostępnienie przedpremierowego egzemplarza książki 

niedziela, 17 lutego 2019

O nastolatkach pod opieką nieżyjących.

"Serce" Bartosz Szczygielski 8/10

 

Bywają kryminały uniesione do rangi wielkiej literatury. I bywają te, które po kilkudziesięciu stronach drażnią pospolitością i przewidywalnością. A pośrodku, wygodnie, z uśmiechem na ustach, kpiną w głosie, błyskiem ironii w oku, okraszone polszczyzną a`la gangster, ewentualnie cybermaniak w postaci wszelakiej, rozsiadły się perełki. Ich drogocenność polega na tym, że składając głęboki ukłon bystrości i poziomowi intelektualnemu czytelnika, dostarczają opisów rodem z rzeźni, szydzą z władzy wszelakiej, poruszają i wzruszają, tarmoszą i łagodzą a wszystko to razem ku chwale tego, czemu winny służyć - Rozrywce. I ta właśnie Rozrywka przez wielkie R przelewa się stronami pruszkowskiej trylogii, w tym jej kulminacyjnego tomu - "Serca".

Bartosz Szczygielski zdaje się nie lubić swojego bohatera. Pruszkowska trylogia obarcza go problemami, które z pojmowanych jako normalne trudy zawodowe policjanta, człowieka walczącego ze światkiem przestępczym, przechodzą w bardziej mroczne, skupione na skutkach wcześniejszych wydarzeń związanych z jego pracą, by wreszcie w trzecim tonie -"Sercu"- wyprowadzić go w pole problemów, których nie spodziewalibyśmy się u takich osób, w takiej postaci i takim nasileniu. 
"Gabrielowi zaczynało przeszkadza życie. Odkąd stracił Alicję, nieustanne próby osiągnięcia jakiejkolwiek stabilizacji spełzały na niczym. Usychał i nie mógł nic z tym zrobić". (str. 96)
 O ile można rozumieć "Aortę" z jej krwawymi gangsterskimi porachunkami i o ile trudno trudno, ale jednak, przychodzi pogodzić się z tym, że policjant może płacić bardzo osobistą, wysoką cenę za walkę ze złymi ludźmi, jak dzieje się to w drugim tomie - "Krwi", który zdaje się nam tłumaczyć , że Gabriel Byś też człowiek, o tyle zrzucenie bohaterowi na głowę nastolatki, z którą kompletnie nie wie jak się 'obchodzić' to już jest sadyzm Panie Autorze. Nastolatka jest bowiem, jak to one bywają, inteligentna, bystra i bezczelna. Oczywiście. 
"Podejrzewał, że jeśli zostawiłby dziewczynę samą w elektrowni jądrowej, mieliby drugi Czarnobyl. Zdawała się ściągać same kłopoty, które jednak jakimś cudem omijały ją w ostatniej chwili." (str. 210)

Co do drugiej, równoległej bohaterki, jej życie zdaje się zataczać bardziej logiczne koło. Po nieco, nie bójmy się tego przypomnieć, dobrowolnym wplątaniu się w prostytucję, poprzez samo-uprzedmiotowienie, a później już poczucie bezradności wobec faktu stania się gangsterską własnością, Kaśka wskakuje w ucieczkę, która rozpisana na wiele rozdziałów nie traci na moment na atrakcyjności. I ma to sens, wspieramy ten kaleki powrót na łono normalności, nawet kosztem obserwowania nieszczególnie humanitarnej zemsty. W trzecim tomie tymczasem, jakżeby inaczej, na głowę kobiety spada ...ta dam!... nastolatka.

Nastolatki, o których mowa, to dziewczyny, które o wiele za wcześnie zdołały wejść w poczet kobiet po przejściach, o wiele za wcześnie musiały wydorośleć i zawalczyć o wolność, o narodzone i jeszcze nienarodzone dzieci, o samostanowienie, wreszcie, o zrozumienie jak bardzo się myliły we własnych osądach. Tylko to, że spotykają na swojej drodze jeszcze bardziej doświadczoną prozą życia ex-prostytutkę i styranego psim życiem ex-policjanta sprawia, że życie tych dziewczyn odwraca się o 180 stopni, że wyrwane z rąk pozornych dobroczyńców, mają szansę dostrzec prawdę, jaką obie same przed sobą ukrywały. 
"Nie mógł jej zostawić w tym domu. Tak samo jak nie zostawia się szczeniaka na  środku jeziora w szczelnie zawiązanym worku. Dziewczyna była bezbronna, choć jeszcze nie zdawała sobie sprawy ze swojego położenia." (str. 206)

 
Trylogia splata wreszcie losy Gabriela i Kaśki na tyle, by zakończyć ją z poczuciem czytelniczego nasycenia, z westchnieniem żalu, że to koniec ale i arytmicznym sapnięciem zmęczonego serca marzącego o chwili ciszy i spokoju. Dwoje "nieżyjących" w służbie zemsty i sprawiedliwości, nastolatki w opałach, ostatni obrót kłębka wełny toczonego przez trzy tomy. To była świetna przygoda, znakomicie zaserwowane danie o stopniu pikanterii Hot. Powiem szczerze, że mocno wypaliło, mocno smakowało i mocno otrzeźwiło z romantyzmu i złudzeń. Ale zostawiło też poczucie, że walka ze złem - tym w sobie i innych - zawsze przyniesie rezultaty. Szczególnie gdy walczą Ci niepokorni, zbuntowani, marnotrawni, czyli gdy walczy ta strona nas, którą zwykle bardzo głęboko skrywamy. Gdy walczy nasz Gabriel lub nasza Kaśka.
To było dobre trójdzielne spotkanie. Oby takich jak najwięcej Panie Autorze. Szczerze polecam wielbicielom adrenaliny.

Wydawnictwo: W.A.B., 2019
Cykl: Gabriel Byś (tom 3)
Seria: Mroczna seria
Liczba stron: 384

dziękuję wydawnictwu WAB za przedpremierowy egzemplarz (z autografem!)


wtorek, 12 lutego 2019

O dorastaniu do Wiednia.

"Trafikant" Robert Seethaler 9/10 

 

Recenzja przedpremierowa.
Premiera książki 27 lutego 2019.


"Żmudnie wymacujemy drogę przez ciemność, żeby przynajmniej tu i ówdzie natrafić na coś przydatnego." (str.158)

Ile światów, ile odcieni kryje w sobie proste, ludzkie życie. Nawet, gdy należy do siedemnastolatka, który niewiele jeszcze wie o otaczającej go rzeczywistości. I zwłaszcza wtedy, gdy nagle rzucone jest w inne mury, ulice, a przede wszystkim inne od niedawnych czasy.

Świat Franza, bohatera książki Roberta Seethalera, był niczym niezmącona troskami dziecięca bajka. Pozbawiony obowiązków, konieczności dbania o przyszłość, troski o siebie, matkę i ich wspólne chwile, spędzane w pięknej austriackiej miejscowości położonej nad jeziorem. Kiedy jednak nieszczególnie moralnie poprawna "opieka" miejscowego magnata kończy się wraz z jego nagłą śmiercią, chłopak zmuszony jest wyjechać do stolicy. Kuszącego wielkością, tłumem i sławą Wiednia okresu przedwojennego.

I to właśnie tutaj, na progu sklepiku znajomego matki, rozpoczyna się prawdziwa opowieść pod tytułem "Trafikant". Opowieść o dojrzewaniu, odwadze, rozczarowaniach i nadziejach - zwykła ludzka droga. Opowieść barwiona w niektórych momentach niezwykłymi odcieniami - psychoanalizą, nazizmem, niepokojem, terrorem, tchórzostwem. A wszystko to w formie prostej niczym nasze ścieżki, a jednocześnie obfitujące w utrudniające spacer owymi ścieżkami, kamienie losu.

Pierwsza praca - najdziwniejsza z dziwnych, gdzie czytanie, obserwowanie, tkwienie w ciszy zdaje się wydawać większe plony niż fizyczne zadania. Pierwsza miłość ubrana w tyle zawirowań, ile tylko owo pierwsze zauroczenie może przynieść.
"Na skałach kobiecości roztrzaskują się nawet najlepsi z nas!" (str.88)
Pierwsze zderzenia ze złymi ludźmi, stereotypami i uprzedzeniami. I pierwszy strach przetkany brawurową odwagą, gdy staje się naprzeciw przytłaczającym, głośnym wulgaryzmem nazizmu, faszyzmu, szkalowania, wbijania w więzienne mury, oskarżania dla zasady, z zawiści.
"Obecne wydarzenia na świecie nie są niczym innym jak nowotworem, wrzodem ropiejących, śmierdzącym guzem dymieniczym, który wkrótce pęknie i wyleje swą odrażającą zawartość na całą zachodnia cywilizację." (str.157)

Franzowi będzie dane poznać dobro i zło, radość i strach, szaloną miłość i jej utratę, spokój uporządkowanej pracy i niezwykłość rozmów z człowiekiem obdarzonym największym ze współczesnych umysłów. Czeszka zawładnie jego wyobraźnią, by potem pokazać, jak miałkie są nadzieje młodego chłopca w zderzeniu z interesownością międzyludzkich związków. Wspaniały, godny podziwu i naśladowania pracodawca - Otto Trsnjek - pokaże mu jak wiele można zdziałać kilkoma słowami i z jaką dumą można obnosić kikut nogi "oddanej za wolność ojczyzny". Wreszcie, mieszkający po sąsiedzku Profesor Freud wciągnie młodego mężczyznę w zadumę i filozoficzne rozważania, o jakie młodzian sam siebie jeszcze całkiem niedawno nawet nie podejrzewał. 
"Mówią przecież, że p r a w d a  t o  p r a w d a  i  t y l e. Ale ja mówię, że właśnie tak nie jest! Przynajmniej u nas, w naszym błogosławionym mieście Wiedniu, jest tyle prawd, ile okien, za którymi siedzą ludzie, którzy w ich przekonaniu coś widzieli albo słyszeli, albo wywęszyli, albo jakoś o tym czy o tamtym wiedzieli. A co dla jednego jest słuszne, to dla drugiego największa głupota na tym bożym świecie i na odwrót." (str.272)

Tyle w tej książce tematów, tyle różnych odcieni, że aż rodzi się obawa o nadużywanie wyobraźni, o popychanie czytelnika w kierunku rozbudowanych, zawiłych rozważań. Otóż nic bardziej mylnego. Robert Seethaler, znany już polskim czytelnikom z fenomenalnego "Całego życia", jest bowiem mistrzem umiaru. Z prostotą, która nie ujmuje książce inteligencji ani obrazowości, autor opowiada niczym spotkany na ulicy Wiednia przechodzień, który chce podzielić się pewnym przeszłym doświadczeniem. Ze swadą, lekkością, ale też uderzając w czułe struny i wbijając w szpilki w najbardziej drażliwe miejsca, wskazuje dobro i niewinność i postawione naprzeciw nim cierpienie i niesprawiedliwość. Tyle tu stron, przy których uśmiech nie schodzi z ust, ile wykrzywionych grymasem niedowierzania akapitów. Prostota w formie zupełnie niezwykłej. 

"Trafikant" to dla mnie kolejny dowód na to, że Robert Seethaler należy do autorów wyjątkowo przeze mnie ukochanych - pisarzy, którzy obierają za cel zwykłe ludzkie życie, po czym rozbierając je na atomy wskazują jak bardzo one zwykłe nie jest.
 


Wydawnictwo: Otwarte, 2019
Tytuł oryginału: Der Trafikant
Tłumaczenie: Ewa Kochanowska
Liczba stron: 288

Dziękuję wydawnictwu Otwarte za przedpremierowy egzemplarz recenzencki.

poniedziałek, 4 lutego 2019

O parach luster.

"W odbiciu" Jakub Małecki 9.5/10

 

"Myślę sobie, że nawet jeśli każda historia ma wiele odbić, zawsze można wybrać to, w które się uwierzy." (str.299)


Dość nieśmiało sięga się na półkę "wstecz" jednego z ulubionych pisarzy. Trudno i z motywacją do pamiętania, że minęło 8 lat. Że pisarz, jak adept każdego innego zawodu dojrzewa, rozwija warsztat, doskonali się na własnych błędach. Uzbrojona w świadomość powyższych potencjalnych niedoskonałości sięgnęłam po "W Odbiciu". Dozuję sobie prozę Jakuba Małeckiego w momentach niespodziewanych, z nieco szaloną chronologią i nic. Proszę Państwa, nie mam na co utyskiwać, nie mam czego ganić. Mogę jedynie opowiedzieć, dlaczego znów uległam zachwytowi.

Mała ojczyzna, oddech zamknięty w czterech ścianach, wiosce nie większej niż kilkuminutowa jazda rowerem, ulicy, kilku przecznicach do przejechania dwoma zakrętami Słupi, czy wreszcie osiedlowe "pomieszczenie" Warszawy. To wszystko poletka, na których Jakub Małecki uprawia zadumę nad człowiekiem. Głownie nad jego słabościami, nad padaniem na kolana, gdy nie wystarcza już sił, nad proszeniem o pomoc tych, którzy sami owej pomocy oczekują. Świat, w którym straszne, nawet wiejące grozą jest tak realne, że płynie pomiędzy nami a kartkami niczym magia. Tak samo prawdziwe jak nieprawdziwe, tak samo ludzkie i spoza postrzegania. W "W odbiciu" - tak samo niewiarygodne jak oczywiste, tak samo pijane jak trzeźwe, tak samo sprawiedliwe w osądach zdrady i zaufania, jak w nich ułomne.

Ułożył nam autor opowieść w pary. Karola i Natalię zdusił korporacją naprzeciw niemocy zawodowej niespokojnego ducha motocyklisty. Pielgrzyma - "Króla Wódki" i jego dziewczyny - Kasie i Darię, zmierzył z alkoholizmem i walką z nałogiem, której prawie nigdy wygrać nie sposób. Potem, tego samego Pielgrzyma układa w porzucony tobołek z Gurlagą, by przywieźć ich ku granicy szaleństwa w trakcie takiego przecież zwykłego włamania... Panią Gienię i jej Romana obarczył chorobą, która w nazwie zaklętą ma śmierć.

I choćby nie wiem ile egoizmu wypływało z zachowań bohaterów, nawet gdyby z ich opętanych dusz wypełzała agresywna niechęć do miłości to właśnie ona - miłość, ratuje świat przed końcem, ratuje ulicę Długosza przed zapadnięciem się w nicość, a Polskę przez samobójstwem. Nawet kosztem odepchnięcia tej ratunkowej, miłosnej szalupy.

"Wydaje się wam, że wiecie, jak żyć i że znacie wszystkie odpowiedzi.
Nie wiecie i nie znacie. 
Wystarczy jedna bezsenna noc,
a umysł podpowiada wam to, co wyparliście z głów(...)" (str.122)
Zło w obrazkach, niedbałych rysunkach długopisem. Zło w wódce i "mordercy" pianisty. Zło, które zobaczyć mogą nieliczni, ci inni, ci patrzący inaczej, widzący dłonie zwisające z sufitu i śmierć najbliższego przyjaciela wbitego w barierkę. Ci cudem unikający śmierci, składani na powrót z kawałeczków kości i wiary we własną moc. I ci, którzy zasiądą na miejscu tamtego nieżyjącego przy pianinie, by snuć nutami nitki, na których resztką sił wisi strzępek poczciwego, ludzkiego życia.

Przeczytałam gdzieś, że ta książka jest o pijaku. O mój boże... jak bardzo ona o pijaku nie jest. Jak wiele zrozumienia dla pijaka w niej jest i jak wobec niego wiele zarzutów. Podobnie jak dla każdej innej ludzkiej istoty - zbyt pochopnej, zbyt drażliwej, zbyt łatwowiernej. Nie umiem opisać o czym jest książka, bo w przypadku powieści Jakuba Małeckiego nigdy tego uczynić nie umiem. Mogę jedynie ponownie powiedzieć, że życie w jego wydaniu jest ponownie tak samo straszne jak piękne, tak samo proste jak skomplikowane, tak samo zwyczajne i podobne do naszego, jak kompletnie do naszych wizji nieprzystające.


Spośród autorów wyjętych z ostatniej, sporej paczki, właściwie każdy mógłby poczekać, pomieszkać chwilę na półce. Niezbyt długo... dzień, tydzień. Ale nie On. Nie Jakub. Nie Małecki. Bo to nieważne, czy po przejściu ośmiu lat wstecz napiszę recenzję na trzy, siedem, czy poza skalę. Ważne, że kilkanaście minut po otwarciu książki przeczytałam: "Starzy ludzie uśmiechają się pięknie, podobnie jak dzieci. Ułomność ciała i ułomność umysłu powoduje, że uśmiech staje się szczery - ci zdrowi, w sile wieku, nie potrafią uśmiechać się w taki sposób. Ja też nie umiem". (str.17)
Powiedziałam na głos: ... przecież to jest niewiarygodne. I już wiem.
Proszę Państwa. Jakub Małecki. "W odbiciu". 2011. Dla mnie 2019. I zawsze.

Wydawnictwo: Powergraph, 2011
Seria: Kontrapunkty
Liczba stron: 304

sobota, 2 lutego 2019

O ratunku niesionym przyjaźnią.

"Podniebna pieśń" Abi Elphinstone  6/10


"Gdyby nadzieję można było rozpisać na nuty, pewnie brzmiałaby właśnie tak." (str.281)

Dzieci nie pragną ze sobą walczyć, chcą się ze sobą bawić, razem poznawać świat, wierzyć w magię, dobro, wybuchać razem śmiechem. Dzieci nie chcą walczyć z dorosłymi, chyba że wśród nich znajdzie się ktoś, kto pozbawi ich poczucia bezpieczeństwa, ochrony i bezwarunkowej miłości; chyba, że ktoś odbierze im rodziców. Dzieci nigdy nie są szczęśliwe w świecie, w którym zapomina się o magii, w którym stopniowo zanika "Podniebna pieśń", w którym nikt już nie wierzy w możliwość pokonania Królowej Lodu i podległego jej Plemienia Kłów.  

W świecie podzielonym na rozgniewane, wrogo nastawione plemiona, których członkowie to sami młodziutcy ludzie, trzeba uczyć się przetrwania, zbyt wcześnie dorosnąć i tęsknić. Trzeba ukrywać, jak młody Flint, wiarę w zdolności, wynalazki, w które tchnąć można magię, w przewagę myśli nad siłą. Wspinając się do swego kawałka ojczyzny wewnątrz drzewa, trzeba głęboko chować w sobie tęsknotę za uprowadzonymi przez złą królową przyjaciółmi i rodzinami. Nie ma dorosłych, pozamykani w zimnych murach zamku 'karmią' oni okrutną królową swoimi głosami. Przydają jej każdym dźwiękiem władzy, bardziej umacniają jej lodowe panowanie nad piękną krainą Erkenwald.
W głównej sali, zaklęta w pozytywkę, mała Essa zapomina czym jest świat, zapomina jak to jest decydować o zrobieniu kroku. Podświadomie jednak milczy, sprzeciwia się żądaniom królowej i jej szamana, podświadomie broni swego cennego głosu, choć sama nie do końca rozumie, na czym jego wyjątkowość polega. 
"W melodię tę Bogowie wlali najwspanialszą z możliwych magii, a ciebie, dziecko, wybrali abyś pewnego dnia, gdy nadejdzie mrok, odnalazła tę Pieśń i ją zagrała. Królowa Lodu natomiast chce wykorzystać Twój głos w służbie innej pieśni, pełnej czarnej magii, dzięki której zdobędzie władzę(...) a następnie pokona Bogów Niebios." (str.148)

Drogi dwojga młodych bohaterów, stworzonych przez Abi
Elphinstone, przetną się nagle, niespodziewanie i bynajmniej nie szczęśliwie. Rozejdą się ponownie w zderzeniu z wolą większości tylko po to, by poprowadzić młodych ludzi w dalszą, zupełnie już inną podróż. Nie sposób nie zacząć podążać wraz z nimi, ściskając palce za powodzenie wyprawy, w której zjednoczone siły ludzi, zwierząt i natury pozwolą autorce przypomnieć jak ważne jest współdziałanie, zaufanie, wiara w dobro. Jak ważna jest przyjaźń.

Autorka "Podniebnej pieści" rozciąga słowo przyjaźń na odmienne gatunki, typy ludzkie i zwierzęce, zachowania i sposoby wyrażania uczuć. Wiąże chłopca z liskiem i zależną od niego, niepełnosprawną siostrzyczką, łączy subtelną, delikatna dziewczynkę z dumną, waleczna orlicą, a na drodze obojga stawia człowieka-niedźwiedzia o sile ciała i woli nieporównywalnej z innymi. 
"Być może na tym polega istota bycia łowcą: nie na pokazie siły i zdolności, ale na cierpliwości i umiejętności słuchania natury oraz dostrzegania wszystkiego tego, czego ludzie w ogóle nie widzą." (str.109)
Nietypowa grupa przyjaciół będzie się mierzyła z niezwykłymi przygodami z pogranicza rzeczywistości i świata magii. Troska, tęsknota i żal przeplotą się z chęcią walki i uporem godnym największych wojowników.

Pani Elphinstone oddaje nam do rąk piękną ale i (za) długą, (za) drobiazgową opowieść o sile młodych ludzi, o sile dobra, o sile wiary w magię wspomagającą wielką przyjaźń. W długich opisach, powtórzeniach, rozciągniętych zdaniach skupionych na emocjach, gubi się nieco przesłanie - przestajemy czytać o czynach, by wrócić do nich w atrakcyjnej końcówce. Literatura dla dzieci nie powinna moim zdaniem aż tyle miejsca poświęcać samej pochwale wspaniałych cech, w zamian powinna ukazywać młodym czytelnikom do czego owa szlachetność prowadzi, co prócz fizycznej walki poprowadzić może ku zwycięstwu.

Czytam wiele książek dla dzieci i ta na pewno należy do napisanych najładniejszym, odpowiednim dla dzieci, płynnym i melodyjnym językiem. Gdy ułożymy na poduszkach siebie, naszą 'młodszą wersję genetyczną' i "Podniebną pieśń", otrzymamy w darze kilka niewątpliwie uroczych wieczorów. Jeśli zaś sam dziesięciolatek otworzy piękną okładkę, może nie podołać zbyt obszernej formie, pozbawionej zupełnie ilustracji, i mimo pięknej literacko formy i ciepłej, pełnej magii opowieści, odłożyć książkę. Jeśli nie z powodu znudzenia, to z powodu zwykłej, dziecięcej niecierpliwości. A może się mylę?

Wydawnictwo: Wilga, GW Foksal, 2019
Tytuł oryginału: Sky Song
Tłumaczenie: Agnieszka i Karol Stefańczykowie
Liczba stron: 318

Dziękuję wydawnictwu Wilga za egzemplarz recenzencki.