Będzie mi niezmiernie miło, jeśli podzielicie się ze mną komentarzami, wrażeniami, wdacie się ze mną w dyskusje i polemiki.

Dziękuję za każdy komentarz, za każdy ślad, który zostawiacie.

To, że czytacie moje recenzje i książki, które subiektywnie acz z wielką szczerością i przyjemnością staram się ocenić, oraz to, że chcecie mi o tym powiedzieć, jest dla mnie najpiękniejszą nagrodą.

wtorek, 29 maja 2018

O bezpaństwowej dwunarodowości.

"Patrioci" Sana Krasikov  8/10


Kim była Florence Fein, bohaterka powieści okrzykniętej współczesnym "Doktorem Żywago"? Za co można ją zganić, za co obdarzyć wzgardą i co uznać za niewybaczalne? Co zaś można tłumaczyć idealizmem i miłością, za co rozgrzeszyć, co wytłumaczyć naporem czasu i miejsca jakiemu musiała sprostać by przetrwać? Te pytania Sana Krasikov stara się rozważać, stara się na nie odpowiadać i definiować opinie jej samej, ludzi podobnych Florence, historyków. Dla mnie pozostają one bez odpowiedzi, jak bez odpowiedzi zostanie zawsze zawahanie nad zdecydowaną oceną sumienia, nad rzuceniem kamienia czy też nad bezwarunkowym wybaczaniem i zrozumieniem postępowania. "Sęk w tym, przyjacielu(...), że wszystkich nas krótko trzyma epoka, w której żyjemy. Tyrania naszych czasów."(str.661)

Florence Fein jaką poznajemy, to oszalała z miłości Amerykanka o żydowskich korzeniach. I nie o sam sensu stricte romans tutaj chodzi, choć i on odegrał niezwykle istotną rolę w uporze, który doprowadził do jej szalonego wyjazdu. Tu chodzi o romans z marzeniami, z oślepieniem piękną wizją wolności, nieprawdopodobnymi obietnicami na miarę "szklanych domów" Żeromskiego. Tu serce wyrywa się z powinności i codziennego ograniczenia konwenansami ku samostanowieniu, wyrażaniu prawd i budowaniu ideału, któremu na imię komunizm. "Owszem, mogła zostać i poczekać, aż wszystkie te zmiany się dokonają, mogła obserwować rozpisany na dziesięciolecia marsz ku postępowi. Ale nie miała do tego cierpliwości. Chciała przeskoczyć wszystkie te zakazy i przeszkody, wszystkie uprzedzenia, całą tę poprawność i skoczyć prosto w przyszłość. Właśnie tym był wtedy dla niej Związek Radziecki: miejscem, w którym przyszłość stała się teraźniejszością." (str.651)
Kiedy Florence pędzi na spotkanie z ową utopią o twarzy radzieckiego ideowca, który chwilowo przebywając w Stanach, zdążył porwać jej umysł i serce, nie widzi mijanej prawdy. Omiata z oczu mijaną po drodze biedę, nie ulega strachowi, którym zarażone są już niektóre ze spotykanych osób, nie czuje trudów, smrodu i niewygody miejsc, które okazują się być prawdziwym obliczem zakorzenionych w niej idei. I nawet złamane serce nie jest w stanie spowodować, by postrzegła otaczający ją świat oczami pozbawionymi utopijnych wyobrażeń. Czuje się na tyle potrzebna, że nic tego poczucia i dumy z niego nie będzie w stanie złamać przez lata. Także cierpienie i niewyobrażalny ból po stratach, po kłamstwach, po dramatycznych wyborach między lojalnością a bezpieczeństwem i ten, po cierpieniach fizycznych, mrozie, brudzie, upokorzeniach. "(...)gdzieś w głębi ducha odczuwała jakąś wstrętna dumę płynącą z wykonywania tej odrażającej pracy. To gwałcenie samej siebie, które od przebudzenia do zaśnięcia napawało ja obrzydzeniem, podtrzymywało w niej jakąś podłą iluzję, że jest bystra i w jakimś sensie wyjątkowa." (str.503)
Pora wracać - uzna nie jeden i nie dwa razy w swoim dojrzalszym, mocno poranionym życiu. Ale tego życia już nie będzie, stanie się niewolnicą kraju, do którego kiedyś pędziła ze wszystkich sił, a który powoli, spoza wszystkich niespełnionych obietnic, tragedii rodzinnych, kłamstw obracających zasługi w zdradę, zacznie wreszcie ukazywać jej swoje prawdziwe oblicze. "Kraj, do którego przyjechała sześć lat wcześniej, tak niegdyś romantyczny i pełen możliwości, na każdym kroku wysyłał jej teraz niebezpieczne sygnały." (str.353). Tamten drugi kraj, zapomniany i wzgardzony, ale jednak ojczysty, też zapomni, rozłoży ręce i okaże się być współwinnym dwupaństwowości, a może jednak bezpaństwowości Florence. "Jesteśmy dla nich nikim. Zbiegami. Zdrajcami. Wyjechaliśmy i nikt nie będzie po nas płakał. gardzą nami, taka jest prawda." (str.483)
W swym życiu, które narrator raz słowami autorki, raz wspomnieniami i opowieściami syna Florence - Juliana, opowie w sposób niezwykle przejmujący i momentami wstrząsający, przyjdzie bohaterce przejść przez wiele odcieni wiary i niewiary, zwątpienia i załamania siłą własnej chęci życia mimo postępków, które długo jeszcze budzić w niej będą wstyd i gniew. 

Opowieść o Florence jest dla Sany Krasikov sposobem na jak najbardziej przyswajalny dla współczesnego czytelnika opis działania dwóch państw - wydawałoby się kompletnie różnych, ale jak wynika z opowieści, bardzo mocno ze sobą złączonych. Ten nieuchwytny amerykańsko-radziecki a potem rosyjski węzeł prześladuje nas na każdym kroku. Będzie stanowił o dwojakości życia każdego z przedstawionych pokoleń - samej Florence, jej syna i wnuka. 
Znajdziemy go w idealiźmie młodej Florie, jak i w jej późniejszym przedziwnym uleganiu (?) systemowi, jak i w ponurym przerażeniu faktem, że jej ojczyzna wyrzekła się jej i jako Amerykanki i jako Żydówki. Jest też w działaniach jej syna, który kiedyś, mieszkając w Rosji, był tylko Żydem niegodnym doktoratu, a teraz, gdy w związku z pracą często powraca do Moskwy, zderza się z prawdą, której nie sposób zaprzeczyć - że radziecka i rosyjska twarz biznesu, poczucia wyższości i sposobu zdobywania przewagi ideowej czy tej zwykłej - materialnej, bardzo niewiele się różnią. Na trzecim poziomie owej niezwykłej plątaniny dwóch narodów i ich podobieństw tkwi młody Lenny, wnuk Florence, który szukając szczęścia w miłości i interesach w putinowskiej Rosji, zupełnie jeszcze nieświadom swojej przedziwnej "nieprzynależności" pozwala sobie na lekceważenie potencjalnych zagrożeń, na pewność odnalezienia swojego miejsca na ziemi bez prawdziwego jego poznania od wewnątrz. 

Wszystkie trzy płaszczyzny prowadzą nas zawsze, ścieżka po ścieżce, wspomnienie po wspomnieniu do życia Florence, do świata jej radości i rozczarowań, opamiętań i ponownych zachłyśnięć. I do ponownego postawienia sobie pytania: ile było w niej woli życia a ile ideologicznego uzależnienia, ile siły a ile poddańczości, ile prawdy a ile samozakłamania? Kim była Florence Fein? A przede wszystkim, czy tytuł "Patrioci" można odnieść do niej? A jeśli nie, to dlaczego? I kto bardziej na owo miano zasługuje? Poszukajcie własnej odpowiedzi. Może zadziwić Was samych.  

Wydawnictwo: W.A.B, 2018 
Tytuł oryginału: The Patriots 
Tłumaczenie: Dorota Konowrocka-Sawa
Liczba stron: 672

piątek, 25 maja 2018

O zapętlonym rozedrganiu.

"Dygot" Jakub Małecki  10/10


Pozwalam sobie na dozowanie prozy Jakuba Małeckiego niechronologiczne, niezgodnie z ocenami, nieodpowiednio do wznowień i premier. I nie tracę w tym pozornym czasowym niechlujstwie ani grama ciągłości, ani sekundy wzruszenia, ani odrobiny nienamacalnej magii. Cóż ma w sobie ten młody pisarz, że tak bardzo trafia we wrażliwe, ba, nadwrażliwe rejony naszych dusz, serc, umysłów? Otóż moim zdaniem, Jakub Małecki ma w sobie opowieść. Zaczarowaną opowieść o niezwykłościach. Ludzkich, przestrzennych i tych wewnętrznych.

W dawnych czasach, kiedy to głównie słowo mówione było nośnikiem historii rodzin i narodów, praw i prawd ludzkich i boskich, ale także przedziwnych wierzeń, zabobonów i obrazów, które z przypowieści trafiały na podatne grunty młodych umysłów, na ławce siadał nestor rodu i opowiadał. A dziatwa i inna, bardziej czy mniej przypadkowa gawiedź, słuchała. I wierzyła. I zapamiętywała. Po to by snuć, po to by nie zaprzepaścić i po to by przestrzec. Siadłam na owej ławeczce ze zdecydowanie za młodym jak na owe skojarzenia, ale równie zdecydowanie wyjątkowo w swej młodości zdolnym Jakubem Małeckim, by wysłuchać opowieści o rozedrganiu życia, o dygocie naszych wnętrz, o trzepocie każdego z naszych uczuć. Bo sam autor zdaje się być dzięki takiej formie niczym bohater-"odmieniec". "Jesteś krzyk, jesteś dygot, jesteś kropla w rzece".(str.102)

"Dygot" to opowieść o klątwach. O niewinnych, którzy urodzili się owymi klątwami naznaczeni. O ludziach współżyjących i współtrwających z owymi inaczej postrzeganymi. O albinosie i dziewczynie skazanej na życie z ogniem w skórze. I o ich wspólnym zaistnieniu, przełamaniu niemocy kochania, która przecież, wedle żyjącego przesądami pospólstwa, była im pisana. To opowieść o szaleństwie prostego życia, które obserwatorzy, nieświadomi wybojów, rowów i kałuż, które o owym życiu decydują, mogliby skwitować machnięciem ręki.
Snująca się po polach jesiennym dymem ballada Pana Małeckiego pokazuje nam, jak wiele może dostrzec jeden wrażliwy umysł. Jak wiele musi znieść jedno naznaczone nieszczęśliwymi wypadkami ciało. Jak pięknym można być pośród niepowodzeń, pośród łez niemocy. Jak można kochać pomimo niedoskonałości i jak bardzo brak miłości może ludzi odmienić.

Pisanie o "Dygocie" jest jak studnia uczuć bez dna. Nie umiem znaleźć emocji, których autor nie kazałby swoim bohaterom przeżyć. Nie umiem znaleźć tu opisów szczęścia i nieszczęścia, bólu i radości, które nie pojawiałyby się w życiu nas wszystkich. Nie umiem też nie zgodzić się ze stwierdzeniem, że "prawdziwymi szaleńcami są ci, którzy patrzą na to wszystko dookoła i pozostają normalni." (str.184)

Jak w każdej innej opowieści Jakuba Małeckiego, także i tutaj zdarzają się momenty, kiedy przestaje się oddychać. Słowa, które płyną ze stron, niesamowite opisy spoza realnego świata, serie słów pogłębiających doznania to coś, co dla mnie stanowi niebywały dar. Nie istnieje świat zewnętrzny, nie istnieją dźwięki i kolory, istnieje tylko świat wsi, miasteczek i jednego, jakby zupełnie przypadkowo przesuniętego przez życie najmłodszego z bohaterów miasta. To momenty oczarowania, niewiarygodnego zapadnięcia się w owe rozedrgane powietrze, w którym dzieją się sprawy tak oczywiste, że każdy ból boli podwójnie, tak zwyczajne, że radość wylewa się z naszych współodczuwających serc łzami. Prawdziwymi łzami. Nad psem Koniem, nad koniem Psem, nad ślepnącym dziadkiem Bronkiem, nad Kazikiem nieumiejących docenić, a potem bez owego docenienia nie umiejącym żyć, nad doznającą kolejnego bólu Emilią, nad rozszalałym łobuzerską fantazją Sebastianem, któremu wraz z nawróceniem na rodzinną wiarę w niezwykłe przyjdzie rozwikłać tajemnicę zniknięcia i śmierci. Nad każdym pokoleniem i nad każdą kałużą. Przede wszystkim nad tymi dwiema kałużami, które w niewyobrażalny sposób splotły ową opowieść - tak bardzo bliską ziemi, błota, stodoły, a jednocześnie tak bardzo spływającą na nas spoza tego świata. I tak bardzo wdzierającą się bólem w nasze głowy...

"Rozmyte pcha ludzi przez okna i rozkłada ich dygoczące ciała na torach. Ich dłonie szukają tabletek, wkładają je do ust garściami. Palce obracają pokrętła kuchenek gazowych, a wzrok zatrzymuje się na ostrzach. Napinają się wieszana naprędce paski od spodni. Dłonie puszczają kierownice. Dłonie zaciskają się na szyjach. Palce dotykają spustów. Z gardeł płynie ryk, zagłuszany szumem rzeki. Ci, którzy widzieli rozmyte, mówią do siebie podczas niebezpiecznej drogi z mieszkań do sklepów i drżą w kaftanach bezpieczeństwa, z głowami ciężkimi od lekarstw. Topią telefony w wannach. Sypiają jak koty. Wyją." (str.312)
...............................................................
Jestem, nie po raz pierwszy i z pewnością nie ostatni, oczarowana.




Wydawnictwo: Sina Qua Non, 2015
Liczba stron: 320

wtorek, 22 maja 2018

O szpiegach wśród szpiegów.

"Zamęt" Vincent V. Severski  9/10




Drodzy Państwo. Oto grupa ludzi, którzy nie istnieją, nie działają, nie pracują. Nie noszą także broni, nie wchodzą w paszczę lwa, nie są "nielegalni", nie podają się za innych nieistniejących, nie bywają poddawani inwigilacji czy torturom. Nie przykładają broni do skroni swojej lub wrogiej, nie odbijają zakładników. Nie kłamią. Nie znikają niczym za dotknięciem czarodziejskiej różdżki, nie nawiązują współpracy z krajami, z którymi współpracy się nie nawiązuje. I oczywiście nie negocjują z terrorystami. Postawmy przed nimi lustro i odwróconemu obrazowi pozwólmy powiedzieć: Witamy w świecie szpiegów. A jeśli ma to być świat wiarygodny, porywający, niezwykle skomplikowany i powiązany supłami realnych zależności, to wypada dodać: Miło mi Pana poznać Panie Severski.

Oczywiście byłam świadoma uprzednich dokonań Vincenta V. Severskiego, który poprzednią szpiegowską tetralogią zajął już słusznie mu należne miejsce na czele polskiej literatury tego gatunki. Mnie samej jednak nie dane było przeczytać tamtych powieści mimo tego, że posiadam, że kusiły i że ten typ literatury, jako jeden z niewielu, które wzbudzają we mnie silne emocje, znam i poważam. Być może musiałam dojrzeć do świadomości, że prawdopodobnie i my - Polacy - wreszcie mamy kogoś, kto tworzy literaturę szpiegowską na poziomie światowym.


Coraz więcej szacunku budzą we mnie autorzy, którzy swoje pisarstwo opierają na wiedzy lub wydarzeniach, które przeszło im osobiście zdefiniować, przeżyć, uwiarygodnić. Tak też jest w przypadku Pana Severskiego (pseudonim twórczy rzecz jasna), który po latach pracy dla polskiego wywiadu, po odebraniu wielu nagród za swą działalność, w tym Legii Zasługi z rąk prezydenta Baracka Obamy, znalazł chęci, czas i pewność swoich umiejętności, które pozwoliły mu na tworzenie tak profesjonalnych i wiarygodnych opowieści szpiegowskich.


To, co podoba mi się w "Zamęcie" to fakt, że pomimo dochodzących mnie głosów o dość luźnych, ale jednak powiązaniach z poprzednią serią, nie poczułam się pozbawiona solidnej bazy. Być może niektórzy czytelnicy natykając się na pewne pseudonimy czy nazwiska, uśmiechali się z sentymentem. Mnie natomiast nie było to potrzebne by w bardzo szybkim tempie poznać problem, utożsamić się z bohaterami i trzymać kciuki za ich skoki w czasie i przestrzeni - od Warszawy do Kapsztadu, od Moskwy do Islamabadu. Dzięki niezwykłej precyzji opisów śledziłam wszelkie akcje z uwagą, z łatwością domyślając się pewnych powiązań występujących już zapewne w poprzednich dziełach Pana Severskiego.


Dobra literatura szpiegowska to jak się powiada "mocne męskie pisanie". Ale jako kobieta o bardzo szerokim (jak to kobieta) wachlarzu emocji, nie poczułam się w "Zamęcie" ani przez moment zlekceważona czy pozbawiona współodczuwania. Oficerowie mają bowiem ludzkie oblicza, agentki wywiadu w żaden sposób nie są określane mianem mniej wartościowych. Autor pozwala sobie pozostawiać miejsce na walkę uczuć z obowiązkami zawodowymi, wprowadza wątki rodzinne, wylewa z oczu zmęczonych lub zrozpaczonych pracowników wywiadu łzy, wkłada w ich usta przekleństwa mające ulżyć w bólu, strachu, niedowierzaniu ale i wzruszeniu.


Wielowątkowość podana jest tutaj w sposób bardzo klarowny. Pozornie nie łączące się wydarzenia, dotyczące polskiej polityki czy świata wywiadu, przeplatają się ze sobą w sposób niezwykle zgrabny i nie pozwalający nam na poczucie zagubienia. Nie zmienia to faktu, że cała powieść jest lekturą ambitną, wymagającą skupienia i kodowania w myślach drobnych faktów, które w ostatecznym rozrachunku okazać się mogą mieć kolosalne znaczenie. Porwanie polskiego biznesmena (?), zaginięcie polskiego pracownika ambasady (?), dziecko dwojga agentów (?), zabójca bez pamięci (?), Wielki Zdrajca w szeregach Agencji Wywiadowczej (?). Ileż jeszcze pytajników można postawić przy przeplatających się wydarzeniach, które powiąże kolejny ciąg wielkich niewiadomych.


Dzięki "Zamętowi" było niezwykłą przyjemnością poznać niezwykle fachowego twórcę literatury szpiegowskiej. Ten obszerny tom nie pozwala się nudzić, krótkie fragmenty bardzo sprawnie i płynnie przerzucają nas nie tylko w różne miejsca ale i w myśli i czyny poszczególnych, rozsianych po świecie bohaterów - agentów, terrorystów, wynajętych zabójców, członków "Sekcji" i wreszcie samego jej dowódcy. I powiem, że fakt, iż w opisie pojawia się zapis: tom 1, budzi moją wielką radość. Polubiłam ten świat niezwykle i czekam na kolejne jego odsłony z wielką niecierpliwością. Polecam mężczyznom z przygodowym temperamentem i kobietom, którym czerpana z zawiłych akcji adrenalina dodaje pewności siebie w świecie nieustannych decyzji i ich konsekwencji.

Wydawnictwo: Czarna Owca, 2018
Cykl: Zamęt (tom 1)
Liczba stron: 528


czwartek, 17 maja 2018

O walce osobowości.

"Walet Pik" Joyce Carol Oates   6/10



"Walet Pik" nie przylega gatunkowo do typowych dla Pani Oates powieści, które skupione na psychologii, na rozważaniach o walce jednostki ze światem, jej niepogodzeniem i nieprzystawalnością, zwykle opierają swoją formę o powieść obyczajową czy też psychologiczną. Nie zgodzę się jednak z padającymi w niektórych recenzjach opiniami, że jest przez to książką słabą, mało zaangażowaną w uczucia czy emocje. Pisząc "opowieść z suspensem", jak nazwała ja w podtytule, autorka daje nam inny rodzaj zastanowienia. Może skupiając naszą uwagę na podążaniu za lekką kryminalną intrygą, to właśnie nas samych czyni tym razem odpowiedzialnymi za wypowiedzenie osądu? Może zamiast serwować nam rozważania poparte naukami humanistycznymi  zmusza samego czytelnika do dokonania takowej analizy?

Tytułowy Walet Pik jest pseudonimem literackim znanego w pisarskim świecie twórcy kryminałów - Andrew J. Rusha - nie tylko podziwianego i otoczonego wianuszkiem fanów, ale wręcz zwanego "Stephenem Kingiem dla dżentelmenów", porównywanego z największymi twórcami gatunku. Pod własnym nazwiskiem pisze on powieści bardzo składne, akuratne, trzymające się zasad obowiązujących w wysokich lotów powieściach. 
"(...) bohater i złoczyńca, skontrastowani ze sobą w naprzemiennych rozdziałach, w ostatnim bohater zwycięża złoczyńcę. Czytelnicy kryminałów maja prawo wymagać by autor przestrzegał niepisanej umowy: zło ma zostać ukarane, a zwyczajny chaos świata radykalnie uproszczony, co prowadzić będzie do zakończenia jednocześnie wiarygodnego i zaskakującego". (str.44)
Pod pseudonimem Walet Pik pisane są zaś powieści, do których prowadzi wcześniejsze znudzenie konwenansami, nie do końca rozumiana przez samego autora potrzeba uwolnienia dzikich wyobrażeń i agresywnych pomysłów. 
"Finały książek Waleta Pik były okrutniejsze, ponieważ bardziej prymitywne. Za dużo w niej było nikczemności, przelewała się przez brzegi tak, że nie dało się schludnie posprzątać. Przeważnie wszyscy umierali, a raczej ginęli. Często sam nie miałem pojęcia jak dana historia się zakończy, póki ostatni rozdział nie zwalał się na mnie jak rozpędzony samochód." (str.44)

Andrew doskonałe łączy w sobie obie formy twórczości. Uzupełniają się one, nie zakłócając bardzo spokojnego i stabilnego życia rodzinnego autora. Pozwalając mu w tajemnicy przelewać na papier kłębiącą się w wyobraźni brutalność, nie niszczą jego bardzo eleganckiej reputacji. Aż do momentu pewnego pozwu sądowego. Przy czym, Joyce Carol Oates czyni tenże sądowy spór jedynie iskrą zapalną, maleńkim płomyczkiem, który pozwoli zapłonąć pierwotnie zduszonemu w dzieciństwie, a następnie śpiącemu w oczekiwaniu na swój moment, rozdwojeniu jaźni bohatera. Od tego momentu dostajemy wzorowany, jak u wielu innych autorów, na noweli Roberta Louisa Stevensona "Doktor Jekyll i pan Hyde", obraz zła i dobra w jednym ciele, walki o supremację, podszeptów siedzącego na ramieniu diablika, skruchy i porażającej żądzy posiadania. "To jak odbicie w lustrze. Wydaje ci się, że to ty, choć wcale tak nie jest." (str.88)
Dalsza część powieści nabiera szalonego tempa a podążając za nią łatwo zapomnieć, że nie tylko śledzimy kryminalny wątek ale też, chcąc nie chcąc, opowiadamy się po którejś ze stron osobowości Andrew-Waleta Pik.

Lekki styl, wpasowany w opowieść nieco moim zdaniem przypominającą niesamowitą literaturę Allana Edgara Poe, ukłony (podziwu czy sarkazmu?) w stronę nieustannie wmontowywanego w akcję Stephena Kinga, hołd złożony autorom gotyckiej literatury, wraz ze ścisłym określeniem co dla autorki stanowi arcydzieła owej literatury - wszystko to prowadzi nas przez książkę bez wysiłku ale i z zapewnieniem ciekawych informacji jak i opinii samej Joyce Carol Oates. Między wierszami zaś przemyka bardziej, a momentami zdecydowanie mniej subtelnie podany obraz podwójnego życia, dwojakiej osobowości i walki umysłu uwięzionego między poprawnością a moralną nieprawością. By dojrzeć ukryte w tekście powody do analizowania i stawiania ocen wystarczy tylko dotrzeć do ostatniej strony i zadać sobie jedno pytanie. Czy zakończenie zaoferowane nam przez autorkę świadczy o zwycięstwie bohatera czy o jego porażce? Ale to już Pani Oates pozostawia ocenie czytelnika. 

Można z Waletem Pik spędzić jedno popołudnie, może dwa. Jeśli natomiast ma się wybrać z twórczości Pani Oates perełki i najlepsze tytuły, to jednak warto poszukać wśród innych. Równie zgrabnie napisanych ale jednak angażujących nas intensywniej w rozmyślania nad naszymi umysłami. Bo "Walet Pik" to nie jest słaba książka kandydatki do literackiego Nobla, jest po prostu nieco słabsza. 

Wydawnictwo: W.A.B, 2015
Tytuł oryginału: Jack od Spades
Tłumaczenie: Agnieszka Walulik
Liczba stron: 304

(dziękuję Ani G.)

poniedziałek, 14 maja 2018

O rodzynkowej babeczce z ogórkami :)

"Słodka bajka" Joanna Jagodzińska  


Ta bajka to naprawdę bajka a słodko w niej jest, i owszem, ale jest i słono, ponieważ tak być musi dla osiągnięcia efektu. A efektem jest morał, ba, rzekłabym, że autorce udało się w maleńkiej opowiastce zebranej na zaledwie 32 stronach zmieścić dwa morały. A to już prawdziwa sztuka.

Owa wspomniana sztuka odnosi się zarówno do warstwy literackiej jak i ilustratorskiej. By zacząć od słów - autorka operuje środkami językowymi, które nie pozwolą małemu czytelnikowi na sekundę nudy. Objaśnia wyrazy, o które maluch może zapytać, nie wychodząc ani na chwilkę z bajkowej konwencji. Stawia pytania i nie pozostawia ich retorycznymi. Moja wyobraźnia podpowiada jak chętnie maluch wykrzyknie odpowiedź, a Pani Jagodzińska doda swoje trzy grosze, spointuje, dopowie ledwie słówko, które poprowadzi nas dalej w opowieść. 
Na koniec, jako się rzekło, zostawi nas z dwoma pięknymi przesłaniami, którymi warto zarażać dzieci, póki wierzą, ufają i skłonne są zakorzenić w sobie dobre nawyki. Pierwszy z nich powie nam, że nawet najwspanialsze rzeczy, gdy dostawane w nadmiarze, mogą prowadzić nie tylko do znużenia ale nawet do sytuacji, które zaniepokoją i dzieci i rodziców - do choroby, smutku, poczucia monotonii. Drugi zaś powie nam o miłości to, w co wierzyć warto całe życie, choć my - dorośli wiemy, że różne ta wiara płata nam figle - wiary w prawdziwą miłość, dokonywania wyborów wedle serca a nie materialistycznych, często kuszących blichtrem pobudek.

Wspomniałam już, że ilustracje są prawdziwym dziełem sztuki. I nie dlatego, że Pani Joanna Paljocha sili się na ukazanie swego talentu w formie najbardziej zaawansowanej, wyszukanej czy doskonałej. Ilustracje są tutaj obrazami tego, co dziecko w swojej ocenie nazywa ślicznym obrazkiem - jakby wyszły spod rączki i małego pędzelka słuchaczy ilustrujących bajkę wyobraźnią, podczas gdy mama czyta z przejęciem opowieść. Buzie Królewiczów i rezolutnej Laury, uliczki z ich nierównościami i stragany bardziej rozsypane niż spadające z nich owoce, słodkości, torty i ciasteczka o kolorach sięgających poza możliwości cukierników - to wszystko pozwala dzieciakom czuć się tak, jakby karty książeczki wypływały wprost z ich zasłuchanych głów, z ich wizji szczęśliwego kolorami świata.

Jednym słowem, Szanowni Państwo, jeśli gdzieś obok kręci się mały adresat książeczki - niejadek znudzony obiadami albo łasuch, któremu kłódka nie wystarcza by zostać powstrzymanym od szalonego napadu na składy łakoci, albo po prostu dzieciak, który z otwartą buzią pochłania słowa, opowieści i bajeczki, z pełna odpowiedzialnością podpowiem, by przeczytać mu "Słodką bajkę".

Wydawnictwo: Alegoria, 2018
Ilustracje: Joanna Paljocha
Liczba stron: 32

Ps. Nie zdawałam sobie sprawy, że pisanie tej recenzji będzie dla mnie czystą przyjemnością. 
Bardzo dziękuję portalowi: 

sobota, 12 maja 2018

O tych, co "nic złego nie czynią".

"Czwarta małpa" J.D. Barker 8/10


Na wschodniej filozofii budowano wiele mądrych twierdzeń, ulegając jej niezwykłej trafności tworzono nadal obecne w naszym życiu powiedzenia czy mądrości życiowe. Starano się wedle niej żyć i uzyskiwać spokój odchodzenia. Nic dziwnego, że w służbach specjalnych popularnością cieszę się przesłanie stające za japońską rzeźbą mądrych małpek. Każdy z nas kojarzy siedzące obok siebie małpki, zasłaniającą uszy (nic złego nie słyszałem), zasłaniającą oczy (nic złego nie widziałem) i tę zasłaniającą usta (nic złego nie powiem). Twórcy pamiątek, autorzy wspominający o małpkach w swoich dziełach, często zapominają lub lekceważą czwartą małpkę, która pokazując puste dłonie stwierdza "nic złego nie czynię". A o niej własnie pamięta, i ją uczynił mottem swego postępowania seryjny morderca #4MK - Zabójca Czwartej Małpy - będący czarnym charakterem powieści J.D. Barkera.

Autor, znany i szanowany w wielu krajach, cieszący się poważaniem i porównywany z wielkimi postaciami twórczości kryminalnej, jest w Polsce odkryciem ubiegłego roku. I chwała za to Wydawnictwu Czarna Owca, bo po przeczytaniu pierwszego tomu opowieści o detektywie Samie Porterze, poświęcającym swój czas, siły i intuicję ściganiu Zabójcy Czwartej Małpy jestem przekonana, że zarówno kontynuacja - "The Fifth to Die", jak i kolejne czy wcześniejsze dzieła J.D Barkera, spotkają się z wielkim zainteresowaniem polskich czytelników.

Wniosek taki wydaje się oczywisty, gdyż dostaliśmy do rąk kryminał apetyczny, napisany płynnie, wielowarstwowo i językiem, który prawie nie pozwala oderwać się od lektury. Bohaterami trzech powiązanych ze sobą historii, ujętych w krótkie fragmenty zamknięte w rozdziałach, autor czyni Sama Parkera, młodziutkiego chłopca zawikłanego w świat psychopatycznych rodziców i piętnastolatkę, którą szalony seryjny zabójca własnie porwał i zaczął poddawać torturom, będącym jego wizytówką. 
Niezwykłej pikanterii dodaje tutaj sposób rozpoczęcia całej opowieści. Mamy wrażenie, że zostaliśmy bez przygotowania wrzuceni w świat tych osób nagle, w znaczącym ale pozornie zwykłym dniu, w sam środek działań, których sens i powód poznamy dopiero wczytując się w dygresje, reminiscencje, wspomnienia samych bohaterów i ich bliskich lub współpracowników. 

Samuel - policjant niezwykle spokojny, opanowany ale też metodycznie dążący do realizacji celu, pojawia się w opowieści w środki traumy, niedoleczony, właściwie bez prawa do przebywania wśród kolegów i koleżanek. Chłopiec wyskakuje do nas z pamiętnika, w którym opisawszy jedno wydarzenie z życia swojego i rodziców, przekazał nam i o nich i o sobie wiadomości potworne, przyprawiające o dreszcze. A skąd pamiętnik? Otóż Proszę Państwa z kieszeni samobójcy, który w za dużych butach, w fedorze na głowie, z kilkoma zdawałoby się zupełnie nieistotnymi drobiazgami w kieszeni, wchodzi pod miejski autobus na pierwszych stronach powieści. Obok zabitego leży paczuszka charakterystyczna dla ściganego od pięciu lat zabójcy Czwartej Małpy. 

Czyżby więc autor chciał nam opowiedzieć historię od końca? Czyżby okazało się, że umierając, psychopata zostawił za sobą uwięzioną gdzieś w ogromnym Chicago nastolatkę? Czyżby zadaniem Parkera było jej odszukanie? I dlaczego akurat ta konkretna nastolatka znalazła się wśród ofiar mordercy, skoro wydaje się nie pasować do schematu jaki wypracował zabijając kobiety bliskie nieuczciwym, złym biznesmenom? I czy zabójca Czwartej Małpy naprawdę nim był? Lub jest? 
Mnóstwo pytań, na które odpowiedź byłaby wprowadzeniem w świat domysłów. A czynić tego nie trzeba, bo sam autor daje nam do tego pole, po czym kiedy teoretycznie zbliżamy się do gładkiego finału, serwuje nam zwrot, którego moim zdaniem przewidzieć nie sposób.

J.D. Barker nie pogania czytelnika, nie serwuje mu niepotrzebnej gwałtowności. Ale gdy opisuje działania zabójczych, psychopatycznych umysłów, jego opisy wbijają w fotel. Aż mdli od surowości opisów przemocy. Aż buntuje się dusza od beztroskiego wprowadzania dziecka w świat mordu. Aż dreszcze opanowują ciało gdy trzeba podążyć za spokojną argumentacją chorych decyzji i poczynań. I to właśnie czyni "Czwartą małpę" kryminałem na miarę świetnej, wciągającej, zachęcającej do czekania na ciąg dalszy lektury. Kryminałem soczystym, efektownym i zdecydowanie godnym polecenia. 

Wydawnictwo: Czarna Owca, 2018
Tytuł oryginału: The Fourth Monkey
Tłumaczenie: Agnieszka Wyszogrodzka-Gaik
Cykl: Sam Porter (tom 1)
Liczba stron: 432

poniedziałek, 7 maja 2018

O ruinach po Wielkiej Wojnie.

"Przebudzenie" Anna Hope 7/10



Są książki, które o wojnie nie opowiadają hukami wystrzałów ani przelaną krwią. Opowiadają bólem i pamięcią. I taka jest książka Anny Hope.
Wojna to nie opisy bitew, chwała bohaterów i fetowanie zwycięstw. Wojna to skazy na charakterze, życiorys połamany w sposób, który nie pozwala go już posklejać, choćby prowizorycznie. To wstyd z noszenia w psychice obrazów, których nie sposób zapomnieć. Taka jest prawda o wojnie i taką prawdę ta książka opowiada - bezpośrednio, we wspomnieniach żołnierzy oraz w obrazach, które te straszne lata wytworzyły w umysłach kobiet, którym przyszło trwać pomimo śmierci, która nawiedzała je w listach zbyt często.

Przenosimy się do Londynu na kilka listopadowych dni 1920 roku. Różne są powody, dla których mieszkańcy miasta oczekują na sprowadzane z francuskiego pola bitwy zwłok Nieznanego Wojownika. Jedni widzą w nim poległego brata, syna, ukochanego. Inni, dzięki niemu dostrzegają ogrom łaski losu, który bliskiego im mężczyznę pozostawił przy życiu. Na kilka dni przed wielkim wydarzeniem są wśród Londyńczyków tacy, którzy uważają święto sprowadzenia zwłok za śmieszne, niedorzeczne czy też niewiele warte duchowo czy emocjonalnie. Są tacy, którzy buntują się przeciw takiej formie upamiętnienia poległych, pielęgnując w sobie ból po stracie tego jednego - Znanego im żołnierza. I są trzy kobiety, których te kilka jesiennych dni zmienia, budzi do ponownego życia.

Ada straciła syna ale nigdy nie wypuściła go ze swych objęć, wszędzie widzi nie tylko jego obraz ale i ciało. Evelyn, pozornie pozbawiona emocji dzięki niewdzięcznej urzędniczej pracy, krzyczy całą sobą z bólu po stracie ukochanego, nie dopuszczając nawet do siebie myśli o nowej miłości. Hettie, patrząc w oczy brata, który przywiózł z wojny zamknięcie się we własnej niezbadanej skorupie, chce potrząsnąć nim i pozostałymi, by zobaczyli czas obecny, by ruszyli z miejsc.  Żadna z nich nie godzi się ani ze stratami, które wojna poczyniła w ich życiu ani z obecnymi skutkami tych strat. Żadna nie czuje się pocieszona, żadna nie wierzy w szanse, żadna nie widzi jasno. I nie można się dziwić stuporowi, w którym tkwią ani przez chwilę. Wojna nie dotknęła ich ciał ale dotknęła ich dusze, złamała niczym suche gałązki i zamknęła w świecie żalu, niedowierzania, czasem buntu.

W te kilka opisanych przez Annę Hope dni 1920 roku, wszystkie one, a co za tym idzie, można domniemywać, że też rzesze "popsutych" wojną ludzkich dusz, dostają kolejną szansę. Dowiadują się, że można kochać, a jeśli nie kochać, to przynajmniej dać się unieść na chwilę ku niebu, ku marzeniom i fantazjom. Uczą się zostawiać zmarłych wieczności i widzieć świat, nie tylko dostrzegać jego kolory ale je czuć i brać garściami.
Ich losy nie splatają się bezpośrednio, ale krążą między nimi ci sami ludzie, opowiada im się te same tragedie, poznają te same tajemnice, łagodzą te same wojenne traumy bliskich, patrzą na świat oczami opowiadających lub milczących żołnierzy, zaczynają i chcą rozumieć. Powoli, niczym kwiat w ruinach, rozkwita na naszych oczach ich tytułowe "Przebudzenie" (dobre, dosłowne tłumaczenie tytułu oryginału - "Wake")

W notce autorskiej Anna Hope wspomina o tej książce jako o "Trenie" bo prawdopodobnie taki tytuł miała pierwotnie nosić. Bardzo podoba mi się to, że jednak nazwała ją słowem, które przynosi nadzieję (jak jej nazwisko z ang. Hope - nadzieja), że nakazała sobie przeprowadzić swoje bohaterki przez okres wojennego łkania i rozpaczy w żałobnym trenie, by przywieźć je ostatecznie do ponownego obudzenia ciepła i dobra.

Warto z autorką pochylić się nad losem tych, którzy nieprzygotowani na ogrom zniszczeń fizycznych i duchowych Wielkiej Wojny, musieli owe zniszczenia w sobie nosić całe pozostałe życie albo zabić je wraz z sobą samym. Warto tez razem z nią uwierzyć, że po traumach, które nawet opisywać jest wielkim trudem, człowiek potrafi wstać. Nie zapomnieć - nadal pamiętać, czcić, upamiętnić kwiatami na trumnie nieznanego żołnierza - ale potem popatrzeć w słońce, objąć świat i żyć. 
 
Wydawnictwo: Świat Książki, 2016
Tytuł oryginału: Wake
Tłumaczenie: Maria Olejniczak-Skarsgard
Liczba stron: 338

sobota, 5 maja 2018

O słowach niosących zło.

"Ofiara" Max Czornyj  7/10


Oceniając niedawno debiutancką powieść prawnika o włoskim zamiłowaniu do wina i serów, miałam wrażenie, że takie samo tempo, jakie obowiązuje w niezwykle emocjonalnych rozmowach Włochów (wśród których autor praktykował), zdecydował się zaserwować nam także w swojej powieści. Nie byłam przygotowana na szarpane, agresywne zwroty akcji, wsparte dodatkowo nerwowością bohaterów i specyfiką krótkozdaniowych i krótkorozdziałowych przekazów. Tymczasem, jak się okazuje, autor "Grzechu", po rozpędzonym expressie pierwszej powieści, w kontynuującej główne wątki poprzedniczki "Ofierze",  zaserwował nam całkiem smaczne danie - równie pospieszne ale już z siedzeniami pierwszej klasy - nadal z nieco surowymi kantami ale dające poczucie komfortu. (recenzję wspomnianego "Grzechu" znajdziecie tutaj ->  https://pani-ka-czyta.blogspot.com/2018/02/o-karze-nieboskiej.html)

Uważam, że w stosunku do nieco chaotycznego, bardzo emocjonalnego, by nie powtórzyć - agresywnego w przekazie, sposobu prowadzenia akcji w debiutanckiej powieści, "Ofiara" daje nam obraz bardzo składny, łagodniejszy, a co za tym idzie bardziej wyszukany tematycznie. I błędnym będzie założenie, że owo rozszerzenie tematyki odbierze nam poczucie fizycznego wręcz współodczuwania bólu i emocji, złagodzi gwałtowność reakcji głównego bohatera - komisarza Deryły, czy też pozbawi autora fenomenalnej plastyki opisów tyleż makabrycznych co wstrzymujących oddech czy marszczących brew. 

Drugi odcinek, bo chyba w takich kategoriach należy traktować "Ofiarę" uspokaja akcję poprzez większą swobode operowania słowem, poszerzenie warstwy psychologicznej (nie tyle w przeciągłych rozważaniach co w ukazaniu ludzkiej twarzy nerwowego komisarza oraz jego kolegów po fachu), wreszcie poprzez pozwolenie sobie na zauważenie, że świat policjantów, prawników i innych "sił opresyjnych" (jak sam autor z ironią je nazywa) to także świat ich rodzin, przeraźliwego strachu o ich utratę i bezpieczeństwo. Świat przedstawiony w "Ofierze" to bowiem świat zwyczajnych ludzi, których psychopatyczny siewca zła, perwersyjny w swej niewierze, buncie przeciw uznanym tradycjom chrześcijańskim czy wręcz chęci ukazania swej przewagi nad Bogiem, niezdolnym w odpowiednim stopniu karać winowajców, sprowadził do roli marionetek w teatrzyku, któremu na imię:chory umysł. Chory nie chorobą, która poddaje się leczeniu. Chory niezdolnym do uczuć czy empatii skrzywieniem, brakiem litości, ślepą wiarą w satanistyczną nieomylność a co więcej, zdolnym pociągać za sobą innych.

Autor nie rezygnuje z brutalności, opisy nadal przyprawiają o wstręt, który jak wiemy, bynajmniej nie powoduje w czytelniku braku chęci kontynuowania lektury (może warto za autorem i psychiatrami zadać tu pytanie: ile w każdym z nas jest z psychopaty? ale to już podparta czarnym humorem drobna uwaga na marginesie) ). Pozorne znikanie ze sceny ujmowanych przez policję współwinnych wcale nie pozbawia nas bycia świadkami kolejnych manipulacji, zaś teoretycznie zamknięte etapy sprawy okazują się być jedynie przymkniętymi drzwiami, które wystarczy lekko pchnąć, by na nowo znaleźć się w centrum koszmarnych wydarzeń. Ocaleni wcale ocalonymi nie są, zabójca jest albo sobą albo naśladowcą, uleczony nosi w głowie słowa, które nadal czynią go nieuleczalnym. "Słowo (...) to najniebezpieczniejsze narzędzie." (str.299)

Pogmatwał nam Pan Czornyj obraz sprawy niesamowicie. Ale w przeciwieństwie do poprzedniej części, w "Ofierze" czyni to skrupulatnie, kręci akcją niby twisterem ale tym razem takim, którego kształt jasno widzimy. Bardzo podoba mi się rozłożenie tematyki na wiele szerszą perspektywę oraz to, że tym razem nerwowość i agresja podkreślają jedynie te momenty, które tak właśnie podkreślone być powinny by nie zgasić ciągle tlącego się napięcia. 
Po tej lekturze to już nie jest kwestia mieszanych uczuć czy też kolejnej szansy. Po "Ofierze" będę z pełna świadomością czekała na ciąg dalszy. Już jesienią po popełnionym "Grzechu" i poniesionej "Ofierze" przyjdzie czas na "Pokutę".  
I jeszcze słówko porady. Moim zdaniem czytanie samej "Ofiary" mija się z celem, gdyż jest ona bardzo ściśle powiązana z poprzednią częścią. Warto więc troszkę pokręcić nosem przy pierwszej części by zakończyć drugą z zaskoczeniem, które z pewnością zachęci do ciągu dalszego, który przecież nastąpi.

Wydawnictwo: Filia, 2018
Cykl: Komisarz Eryk Deryło (tom 2)
Seria: Mroczna Strona
Liczba stron: 420