Będzie mi niezmiernie miło, jeśli podzielicie się ze mną komentarzami, wrażeniami, wdacie się ze mną w dyskusje i polemiki.

Dziękuję za każdy komentarz, za każdy ślad, który zostawiacie.

To, że czytacie moje recenzje i książki, które subiektywnie acz z wielką szczerością i przyjemnością staram się ocenić, oraz to, że chcecie mi o tym powiedzieć, jest dla mnie najpiękniejszą nagrodą.

wtorek, 27 lutego 2018

O braku sił by dźwignąć.

"Duchy Jeremiego" Robert Rient  9/10



Nastolatek - samo w sobie stworzenie rozchwiane emocjonalne, nieradzące sobie ze zmianami nastrojów, opętane mniemaniem o własnej nieśmiertelności, nieomylności i rzecz jasna dorosłości a jednocześnie mocno jeszcze przywarte na matczynej miłości, dziecięcych zachowań, kompletnie nieracjonalnych odruchów. Ów nastolatek, Jeremi, zostaje przez los obarczony niesamowitą wręcz liczbą tragicznych doświadczeń, skrywanych wcześniej przez rodzinę informacji, nowych wiadomości nie mogących pomieścić się w ciągle niepoważnym rozumie. I nic dziwnego, że w owym natłoku myśli światem Jeremiego rządzi chaos, coraz większe zwątpienie, wiara na zmianę z zaprzeczeniami, agresja, złość i obwinianie samego siebie.

Jesteś zwykłym chłopakiem z podwórka, kopiącym piłkę, biegającym częściej czy rzadziej do szkoły, mającym przyjaciela, sąsiadki, mieszkanie, w którym od zawsze mieszkasz jedynie z mamą. Ot, życie młodego polskiego chłopaka, bicie się o "ideały", czasem lądowanie na dywaniku u dyrektora, czasem nieporozumienia z kolegami. I nagle dzień po dniu, ba, chwila po chwili, życie zmienia się w sposób praktycznie niemożliwy do pojęcia. Przynajmniej nie naraz. I nie natychmiast. A czy w ogóle?

Mama, wiecznie żująca goździki, to teraz mama chora na raka, odchodząca wbrew niezgodzie Jeremiego w coraz mniej przesycone nadzieją krainy. Ciotka, całkiem przyjemnie kojarząca się wcześniej z niezwykłymi rozmowami, wlewa swoje "opętanie przez Boga" w spokojny dotychczas świat chłopca. Dziadek z "alszajmerem", złamany przeszłością Sybirak i wdowiec po "ocalonej Żydówce", której duchy wymordowanej rodziny kazały odejść za sobą. Sąsiadka, która uświadamia Jeremiemu czym była Zagłada, która opowiada ku niezapomnieniu ale jednocześnie tworzy w duszy chłopaka kolejnego demona. No i przede wszystkim... skora ocalona Żydówka, skoro Zagłada to i nagła świadomość, że jest się Żydem. A przecież mama ateistka, a przecież dziadek nie-Żyd, a przecież do znienawidzonego kolegi zawsze "Ty Żydzie" było najtrafniej...

Jest w otaczających Jeremiego ludziach teraźniejsze umieranie, oddalanie się, dziwaczenie. Jest wdzierająca się nagle w ową teraźniejszość wizja przeszłości przemieszczającą się między Syberią a obozowym odczłowieczeniem. I wszystko to wręcz niewiarygodnie przekazane nam ustami nastolatka, który przecież ma na głowie pierwszą miłość, i szaleństwa z Augustem też ma, i ma szkolne niespodziewane bijatyki. Wszystko to ma bo mieć musi jako uczniak, jako zwykłe zagubione w świecie dorastania dziecko. I klnie, i nie dowierza, i buntuje się, i agresywnie zaprzecza.

Niesamowity język tej książki sprawia, że ani na chwilę nie przestaje się myśleć o autorze jako o  Jeremim. Trzeba ogromnego talentu by, jak Robert Rient, nawet na chwilę nie wrzucić w tekst swoich dorosłych doświadczeń, odczuć, reakcji. Bo nawet kiedy płakałam nad ostatnimi stronami, kiedy czytałam dorosłe decyzje, dorosłe słowa, dorosłe obserwacje ostatnich opisanych chwil, to była to gwałtowna, zupełnie przedwczesna dorosłość chłopaka, któremu świat zgotował duchy przeszłości i teraźniejszości w ilości zbyt ogromnej, ilości, której prawdopodobnie nie umiałabym unieść ja ani nikt ode mnie starszy, jeszcze bardziej doświadczony. Ta książka boli, rozszarpuje niemożnością walki, budzi opór, chęć opieki, niezgodę. A tak mocno wzrusza, tak pięknie trąca najczulsze struny, że zasługuje by po niej po prostu westchnąć... i pomilczeć. 

Wydawnictwo: Wielka Litera, 2017
Liczba stron: 296

czwartek, 22 lutego 2018

O niedomkniętych furtkach zła.

"Demon" Łukasz Henel 7/10


Jestem zafascynowana tą książką. A dziwi to chyba najbardziej mnie samą. Z reguły omijam szerokim łukiem pozycje opatrzone nazwą gatunkową: horror. Nie ze strachu, lecz z pojawiającego się niemal przy każdej próbie wtargnięcia w ten temat poczucia zażenowania, zniechęcenia czy wręcz zakłopotania jego śmiesznością. Ale tutaj zostałam zaskoczona. 

Owszem, początek zapowiadał się niezwykle rutynowo. Pan Henel rozpoczął bowiem szaleństwem wyobraźni, podczas którego zaopatrzył mnie z dziecię biało ubrane sunące po lesie, wampirzycę sięgająca ku bohaterowi pazurami i rozsiewającą cmentarne zapachy, a nawet w nieśmiertelnego, nieco przezroczystego, żądnego mordu esesmana siejącego postrach, dokonującego "rzezi niewiniątek" i tym podobnych makabrycznych czynów. I kiedy wydawało mi się, że w rekordowo szybkim czasie osiągnę stan zniechęcenia, Łukasz Henel zaczął do mnie pisać ludzkim językiem, ba, językiem niezwykle utalentowanego literata.

Dwóch bohaterów, dwa splecione ze sobą życiorysy (śmierciorysy?), tragedia i jej oczekiwanie, żony i dzieci utracone lub do utracenia przewidziane. Schronisko w Górach Sowich, owiane legendami, które jest a jakoby go nie było ale opisane w sposób niezwykle trafiający do wyobraźni. I ogromnie ciekawe wtrącenia z zakresu wiedzy ciekawej, przemycone relacje ze straszliwych dziejów owych terenów, mniej czy bardziej zgodnych z zalegającymi archiwa dokumentami lub, dla kontrastu, z teoriami spiskowymi tak lubiącymi okolice wybrane za tło wydarzeń. Co więcej, wspomniane wtrącenia wpisane są w dialogi i ciąg wydarzeń bez wrażenia ingerencji spoza kadru, bez zrywania akcji, bez pyszałkowatości i obracania w  popisy naukowe znajomości tematów fizycznych, naukowych, technologicznych, religijnych (w tym tak, tak... tych opowiadających o egzorcyzmach), psychologicznych i historycznych. Są to informacje pełne, niezwykle interesujące, rzeczowe i poparte badaniami a jednak czyta się je bez przymusu, bez nadwyrężania umysłu, bez spowalniania tempa. A to niewątpliwie świadczy o niezwykłym talencie do łączenia przygód i nauki, faktów i ułańskiej fantazji potrzebnej do tworzenia tego typu powieści. 

Horrorów nie czytam bo mnie śmieszą. A tutaj, nawet jeśli pokiwałam głową nad postacią z baśni i legend, to wprowadzenie jej okazywało się bardzo sensowne, ściśle związane z opisywanymi miejscami i ludźmi, służące raczej opowieści niż na siłę wdrażanej ambicji straszenia czytelnika. Jest wartka akcja, są przyciągające uwagę i sympatię (lub wręcz przeciwnie) postacie, są ciekawostki i informacje z wielorakich  dziedzin podane w sposób taktowny i nienachalny, jest ładna polszczyzna. I jest przyjemność z czytania. Jeśli będę częściej natykała się na horrory o tak miłej powierzchowności, pewnego dnia przyjdzie mi zmienić zdanie o tym gatunku. Warto przeczytać, naprawdę. 

Wydawnictwo: Zysk i S-ka, 2017
Liczba stron: 332

środa, 21 lutego 2018

O pożegnaniach szeptem.

"Rzeczy, których nie wyrzuciłem" Marcin Wicha 8/10


Kiedy umiera ktoś bliski, stajemy w środku jego mieszkania z opuszczonymi rękami i patrzymy na martwe przedmioty wokoło nas. Nagle to, co wydawało się żyć wespół z "naszą osobą", również wydaje ostatnie tchnienie. A w głowie rodzą się miliony skojarzeń, łańcuchy wspomnień. Słowa układają się w zgrabne opowieści i anegdoty albo w litanie próśb o nieodchodzenie lub zgód na pożegnanie. O tym właśnie, taka właśnie jest książka Marcina Wichy.

Porusza temat delikatny ale nierozerwalnie związany z życiem. Wszak śmierć to jego element. Ale też jedna z największych traum, jedno z najbardziej niekolorowych przeżyć. I tak pisze o nim Wicha. Prostymi, krótkimi zdaniami pozbawionymi ozdobników, nielubianych przez jego mamę przymiotników, wykrzykiwanych uczuć. Tutaj emocje same się tworzą, ścielą się pod nogami, powtórzonymi zdaniami budują ból, prostymi opisami przywołują tęsknotę.

Na początku jest mnóstwo ciekawostek, anegdotki gonią rodzinne opowiastki, jest czas na przesunięcie dłońmi po grzbietach osieroconych książek, które stają się pretekstem do ich opisania, ocenienia, nawet zrecenzowania... gdzieś po drodze, w międzyczasie. Później jest genealogia, przywoływanie z przeszłości dawno pożegnanych pokoleń, obrona żydowskich korzeni. I polityka jest, i zdrowie, jest też gniew i wojenny ból. Jednym słowem jest wszystko, co stworzyło nas dzięki temu, że kiedyś stworzyło naszą właśnie pożegnaną matkę czy ojca. Wreszcie jest końcówka, gdzie ostatnie, niezwykle krótkie rozdziały działają jak przerwane w połowie rozmowy, jak ukradzione nam opowieści gdzie ciąg dalszy nie nastąpi. A na samym końcu jest ból, którego nie można nie współodczuwać.

Pięknie autor pisze o rodzicach. Nie pozbawia ich wad, nie pozbawia niejakiego szaleństwa i co ważne nie odczłowiecza. Nawet gdy się uśmiecha i bawi czytelnika, robi to poprzez zasłonę zadumy, podsumowań. Cierpi się razem z nim ale i oswaja dzięki niemu te bardzo bliskie i najbardziej bolesne śmierci. Smutno potem ale i spokojnie. Zarażeni jesteśmy ciszą i pogodzeniem. Na jakiś czas.
Piękne zdania, piękne opisy ludzi i wydarzeń, piękny dar ta książka Proszę Państwa. Polecam.


Wydawnictwo Karakter, 2017
Liczba stron: 198

wtorek, 20 lutego 2018

O karze nieboskiej.

"Grzech: Max Czornyj 5/10


Kolejny debiut ubiegłego roku to kryminał z wątkami satanistycznymi, gwałtowna relacja z porwań i dręczenia kobiet, które psychopatyczny bohater prowadzi w stronę grzechu śmiertelnego ale też na podstawie grzechów (lub teoretycznego ich braku) wybiera. Opowieść o władającej chorym umysłem niezgodzie na brak boskiej reakcji, chęci udowodnienia, że karać można jedynie tutaj i teraz, i że tak naprawdę na karę za grzech skazana być może, lub wręcz powinna, każda stąpająca po ziemi kobieta. Dlaczego kobieta, do tego w określonym wieku, tego już się nie dowiadujemy. 

Są w tej książce niezwykłe pokłady złości. Agresja nieustannie towarzyszy prowadzącemu śledztwo komisarzowi Deryło, który nie umie jej pohamować ani w rozmowach, ani w zachowaniu czy samym działaniu operacyjnym. Dla naszego odczucia jego zaangażowania w sprawę, dla wartkości i gwałtowności akcji, taki rodzaj pisarstwa jest wielką zaletą. Dla samopoczucia czytelnika, który równie gwałtownie zaczyna odbierać każdy fragment książki, nawet gdy autor stara się uspokoić czy nieco ugładzić akcję,  już nieco mniej. Do znerwicowanego komisarza Pan Czornyj dodaje nam jeszcze męża jednej z porwanych kobiet, który nie radząc sobie z bezsilnością oraz wspomnieniem niefortunnej ostatniej rozmowy z żoną, przelewa cały swój ból w agresję sięgającą nawet sadyzmu, co zdaje się być nieco sztucznie nadmuchane dla jeszcze większego podkreślenia gwałtowności akcji. A czynić tego naprawdę nie trzeba, wystarczy, że dostajemy opisy działań psychicznie skrzywionego osobnika, stawiającego sobie za cel przywiedzenie do grzechu śmiertelnego i ukaranie za niego kolejnych ofiar. Opisy te bowiem to czysto anatomiczne relacje, pozbawione emocji, wyrwane z raportów patologów, odpowiadające zdjęciom z miejsc zbrodni czy kostnic. Czytelnik nie jest w stanie się nie wzdrygać, a jednocześnie zaczyna się zastanawiać ile jeszcze kobiet zostanie przez autora pozbawionych życia po to tylko, bo popisać się kolejną fantazją na temat sposobów okaleczania, satanistycznego znakowania i zabijania. 

Kryminał prowadzony jest ściśle wedle schematu stworzonego dla tego typu powieści. To nie jest wada - rytm, który znamy i lubimy, szybkie, efektowne tempo, zrywanie akcji kończącej rozdział w sposób, który każe nam przewracać następna kartkę i z ciekawością rozpoczynać kolejną część - to wszystko działa na plus. Podobnie jak zwroty akcji czy też nowi bohaterowie wprowadzani w konkretnym celu. Ale momentami jest tak przewidywalnie, że aż budzi to zniesmaczenie (dla mnie beznadziejny okazuje się być przypadek córki - resztę przemilczę dla tajemnicy rzecz jasna). 

To nie jest zła książka, ma niezłe tempo, dobry język i ciekawie rozwinięty pomysł. Czytając odnosiłam jednak wrażenie, że autor na siłę dokłada nam wrażeń, że nie wie, kiedy przystopować a samym procesem tworzenia rządzi jakaś niezwykle emocjonalna złość czy też chęć pokazania niewyczerpanych pokładów wyobraźni autora. Czy przeczytam kolejną część? Oczywiście, bo to typ "samoczytający się". Czy polecam? Może na dzień, gdy poczujemy chęć na adrenalinę w postaci literackiej i będziemy na tyle spokojni, że wspomniana wszechobecna wściekłość nas rozbawi a nie przytłoczy. 

Wydawnictwo: Filia, 2017
Seria: Mroczna strona
Cykl: Komisarz Eryk Deryło (tom1)
Liczba stron: 400

sobota, 17 lutego 2018

O hrabiowskim pojmowaniu darów losu.

"Dżentelmen w Moskwie" Amor Towles 8/10


Niby nie potrzeba wiele. Wszak wystarczy poetycki język, dopieszczenie dialogów zgrabnie dopasowanych do poziomu czy wieku osób nimi dyskutujących, barwne opisy, zarówno postaci jak i pomieszczeń, posiłków, nawet drobnych i niezwykle wyszukanych części garderoby. Wystarczy fascynacja arystokratycznymi rodami wielkiej Rosji i dbałość o ukazanie ich manier, niezwykle wyrobionych gustów i smaków i elegancji. I dostajemy powieść miękką, niezwykle ciepłą a przy tym porywającą pięknym, starannym językiem. 

Otóż, szanowny czytelniku to wszystko jest niczym bez przelanego z pióra Amora Towlesa wprost w serce hrabiego Aleksandra Iljicza Rostowa umiłowania życia. Z każdej strony, z każdego zdania tej niezwykłej powieści wyziera uszanowanie spokoju, umiejętnego odnalezienia się w zupełnie nowych i nieczęsto zaskakujących sytuacjach, opanowanie w zderzeniu z osobami, które traktować należy z zupełnie inną atencją. Ma bowiem nasz główny bohater zatroszczyć się o dwie małe dziewczynki, zaspokoić potrzeby intelektualne bolszewickiego aparatczyka ciekawego, wbrew powszechnie panującym przekonaniom i modzie, zachodniego stylu życia. Ma ze swadą i lekkością rozmawiać zarówno ze swoim wieloletnim, zakochanym w poezji Majakowskiego przyjacielem, z chcącym z niego uczynić szpiega niezwykle sympatycznym i rzeczowym Amerykaninem i każdą postacią, która pojawi się w jego świecie z zupełnie inną ideologią, wiarą i oceną samego zainteresowanego, Ma również z wyżyn hrabiowskiego "nicnierobienia" stoczyć się w posadę kierownika sali restauracyjnej a apartament zapewniający niebywały komfort mieszkania i postrzegania otaczającego świata zamienić na niewielki pokoik u szczytu schodów, który dodatkowo został dla niego wybrany jako miejsce zsyłki na dożywotni areszt domowy.
I cóż nasz hrabia Rostow, "były człowiek", czyni w owej mało dla niego znajomej i jeszcze mniej komfortowej sytuacji? Otóż ów arystokrata, którego życie kiedyś było dedykowane łowom, łucznictwu, miłości do siostry i przemierzaniu Europy jedynie w celach rozrywkowych, zaczyna owe kompletnie odmienione życie hołubić. Odnajduje w areszcie domowym sposobność na nadrobienie zaległości czytelniczych a co za tym idzie, prowadzenie dysput filozoficznym z najlepszy z interlokutorów - z samym sobą. Zderzony z niespodziewanym towarzystwem ośmiolatki, pracuje nad swym dowcipem by ten sprostał niezwykłej ciekawości dziecka, a uczyniony opiekunem innej dziewczynki robi wszystko, by zapewnić jej ten rodzaj miłości, która zaprowadzi ją ku niezależności ale i ogromnie przez wielu chwalonej pokorze. 
Wiersz, który stał się przyczynkiem do niezwykłego wyroku osadzającego Rostowa po wsze czasy w hotelu, okazał się być karą, ratunkiem, ale przede wszystkim wprowadzeniem na zupełnie niewyobrażalną wcześniej drogę. Przypadkowe spotkania odbyte w murach jednego jedynego budynku ubrały go w uczucia, których ani nie planował, ani nawet nie uznawał za odpowiednie dla swego postrzegania szczęśliwego życia. 

Amor Towles tworzy świat niezwykle hermetyczny zarówno w sensie architektonicznym jak i emocjonalnym. Można mu zarzucić, że opisując okres niezwykle biedny, ułomny, wręcz tragiczny w dziejach Rosji i świata bawi się opowiastkami budowanymi na tęsknocie za światem arystokratycznym a jednocześnie czyni Rostowa szczęściarzem, którego owe ciężkie czasy personalnie nie dotykają. Ale czy nie jest intencją autora pokazanie, że zewnętrznego świata tak naprawdę Rostowa pozbawiono? Czy nie jest on w swych zdawałoby się, lekko ironicznych opisach nad wyraz smutnym wyrazicielem walki z momentami, gdy tęsknota daje o sobie znać? I przede wszystkim, czyż nie opiewa on w swym utworze tego, co pozwala przetrwać takie sytuacje - przyjaźni, zaufania, stałości przekonań, a przede wszystkim niezwykłej umiejętności dostosowania się do gwałtownych zmian losu? Bo na pewno nie chodzi mu o godzenie się z tym losem ani o ślepe za nim podążanie. Tutaj serce tkwi w klatce tylko po to, by pielęgnować wspomnienia, obyczaje i spokój, które być może kiedyś, wreszcie, pozwolą z niej uciec. Zdecydowanie polecam.
(Ps. Książka wzbudza przeróżne, radosne i niezwykle smutne emocje. Ale po jej odłożeniu najlepiej pamiętałam błąkający się na moich ustach ciepły uśmiech. Prawie nieustanny.) 

Wydawnictwo: Znak Literanova, 2017
Tytuł oryginału: A Gentleman in Moscow
Tłumaczenie: Anna Gralak
Liczba stron: 560

wtorek, 13 lutego 2018

O (nie)pewnym spostrzeżeniu.

"Kobieta w oknie" A.J. Finn  7/10 


Niepewność, lęki i traumy trzeba opisać tak, by czytelnik je współodczuwał. By podążał za bohaterką krok po kroku przez świat agorafobii, by świat zewnętrzny i dla niego był zagrożeniem. By podobnie jak Anna znajdował ukojenie w oglądaniu starych, dobrze znanych filmów noir, powtarzał dla ukojenia za aktorami znajome dialogi. By normalnością wydało się czytelnikowi tworzenie historii, snucie opowieści na temat podglądanych przez obiektyw aparatu sąsiadów. By usprawiedliwiał on bohaterkę z tego, że lęki i depresyjne zamknięcie w czterech ścianach leczy alkoholem - tak samo, jak zapewne usprawiedliwiałby samego siebie.
Co czyni "Kobietę w oknie" wyjątkowym thrillerem to fakt, że takie właśnie uczucia ze sobą niesie, że język autora jest tak niezwykle emocjonalny i tak niezwykle wpija się w nasze odczuwanie, że nie tylko rozumiemy bohaterkę, nie tylko jej współczujemy ale momentami nią jesteśmy. Stawiamy z nią słabe, ograniczone paniką kroki, wychylamy z nią kolejną lampkę merlota i wraz z nią głośno krzyczymy: "wiem, co widziałam"!.

Anna Fox nie jest osobą nieświadomą tego z jakiego powodu i w jaki sposób choroba ją niszczy. Jako psychoterapeutka dziecięca doskonale rozumie stany emocjonalne, które nawiedziły ją w wyniku traumatycznego przeżycia. 

"Mam wrażenie, jakby to co na zewnątrz, próbowało dostać się do środka (...). Napiera na drzwi, pręży muskuły, sprawdza wytrzymałość drewna. Czuje jego oddech i to, jak bucha parą z nozdrzy, zgrzyta zębami. Stratuje mnie, rozszarpie, pochłonie."(str.144) 

Doskonale wie, że pewnych zachować powinna, ba, musi unikać, i równie dobrze wie, dlaczego ich NIE unika. Sama sobie potrafi wytłumaczyć własne słabości i sama z sobą rozmawia o niedoskonałości swoich codziennych wyborów. Są też jednak takie elementy życia, które i dla niej są nie do pokonania, z którymi walczy tylko wtedy, kiedy czuje się potrzebna lub gdy pomoc płynie od innych, stabilniej kroczących po ziemi ludzi.


Kiedy Anna widzi w domu sąsiadów za wiele, kiedy przed jej oczami rozgrywa się scena niewiarygodna, zarówna ona, jak i ludzie z nią związani wpadają w kołowrót domysłów, zaprzeczeń i zapewnień. Kłamstwa, ukrywanie niewygodnych faktów, kolejne niespodziewane wydarzenia, zmiany odczuć bohaterki - jej pewności i niepewności wobec tego, co się wydarzyło... lub nie - to wszystko powoduje, że z niecierpliwością odwracamy kolejne kartki czekając na rozwiązanie. Książka, jak ujął to sam mistrz King, staje się "nieodkładalna". Zgadzam się w zupełności z ta opinią. O ile początek zdaje się rozczarowywać wobec niezwykle pochlebnych recenzji, o tyle już po kilkudziesięciu stronach autor zaczyna nas prowadzić labiryntem, który nawet wyjadaczy 'thrillerowych' (w tym moją skromną osobę) niejednokrotnie zaskakuje.

Jest dreszcz emocji, jest niecierpliwość zmierzania ku nowym wątkom i finałowi, jest prosty i szybki, bardzo zgrabny język, który porywa nas scena po scenie. Są opisy emocji, które powodują, że zatracamy się w odczuciach bohaterki, są zdania, które w przepiękny sposób ozdabiają opowieść literacko. W mojej głowie zostało, na zawsze chyba, niepozorne zdanie: "Łamiemy ogonki opadłym liściom." Czy można piękniej stawiać niepewne kroki? I czy można lepiej przeczytać thriller niż "być w nim"? To właśnie tego typu książki określam mianem bardzo dobrych. Polecam.

Wydawnictwo: W.A.B., 2018
Tytuł oryginału: The Woman in the Window
Tłumaczenie: Jacek Żuławnik
Liczba stron: 416

sobota, 10 lutego 2018

O zmaganiach z przepowiednią.

"444" Maciej Siembieda 6/10


Tajemnica goni tajemnicę; przemieszczamy się w czasach historycznych w szalonym tempie i w przeróżnych kierunkach; nieustannie wprowadzani nowi bohaterowie dodają do opowieści kolejne wątki o wielkim znaczeniu zarówno dla polskich jak i ogólnoświatowych zmian religijnych, politycznych i ustrojowych. Jednym słowem dzieje się wiele, tak wiele, że skończyłam czytać tę niezwykle rozpędzoną, gnającą przez wieki opowieść zmęczona, z poczuciem chaosu i bez odpowiedzi na pytanie do czego dążył autor. A nawet z pytaniem czy ta sensacja była sensacją historyczną, czy może romantyczną, czy może jednak opartą na faktach sensacją science fiction?

Proroctwo opisane w powieści miało głosić, że co 444 lata świat stanie przed szansą połączenia w zgodnym współistnieniu dwóch największych religii świata - chrześcijaństwa i islamu. I skoro w swych opowieściach autor doprowadza nas aż do roku 2332, łatwo się domyślić, że bardzo wiele ma nam do przekazania o tym kto, dlaczego i w jaki sposób nie zdołał do tego pojednania doprowadzić. Na szczęście wydarzenia wiąże jedno (!) bractwo islamskie broniące wyższości swej religii oraz nieustanny powrót ku Polsce (co akurat autorowi bardzo się chwali).

Dostajemy bardzo dobrą, wysmakowaną opowieść główną, przedstawiającą wycinek losów zdolnego, sympatycznego prokuratora IPNu (oraz niestety nieustanne powroty do wspomnień nie zawsze związanych z głównym wątkiem). Pan prokurator Kania z uporem i nie zawsze wystarczającą wytrwałością, dąży do poznania zagadki obrazu Jana Matejki "Chrzest Władysława Warneńczyka" z  ukrytym w nim ponoć  kodem (na wzór i podobieństwo, o którym nie będę pisała, wszak jest oczywiste). Mamy też poznaną w trakcie owych zmagań ukochaną, oczywiście ściśle powiązaną z zagadką obrazu poprzez pracującego nad nią w przeszłości świętej pamięci (i niespodziewanej śmierci) dziadka. Oboje spleceni zostają opowieścią, która nieco rozbiega się brzmieniowo. Dyskusje, dociekania, próby odgadywania ukrytych wątków historycznych, spotkania z zaangażowanymi w nie ludźmi opisane są gładko, ze swadą, z płynnością pozwalającą z przyjemnością śledzić  kolejne poczynania bohaterów. Ale są też wątki romantyczne, niejako od niechcenia i zupełnie bez potrzeby wplecione między przygodowe opisy. Odnosi się wrażenie, że autor nie ma zdolności do ukazywania takowych scen; są one infantylne, hamują akcję, wyrzucają nasz rozpędzony wagonik z torów, którymi tak sprawnie zmierzaliśmy ku kolejnej niespodziance. 

Są też rzecz jasna, w ogromnej ilości, wątki historyczne. I przyznać trzeba, że autor dysponuje niesamowitą wiedzą reporterską i historyczną, którą splata z teoriami spiskowymi i szeptanymi domniemaniami tak zgrabnie, że osobom o mniej rozbudowanej wiedzy (w tym mojej skromnej osobie), niepodobna odgadnąć gdzie kończy się prawda a zaczyna fantazja pisarska. I tu znów pojawia się dla mnie problem pewnej niestabilności językowej. Autor ma bowiem tendencje do wpadania w, typowy przecież dla zawodu dziennikarza, reporterski styl, zarzucający nas skomplikowanymi nazwami, serią nazwisk, nazw miejscowości i tym podobnych faktów, które  zmuszają do koncentrowania się na zbędnych detalach ograniczających przyjemność podążania za wciąż bardzo ciekawą akcją. A ja proszę Państwa historię uwielbiam, ale nie podaną omalże leksykonowo.

Maciej Siembieda zdecydowanie bardzo sprawnie operuje słowem, jego polszczyzna jest zgrabna, nieprzesadnie pokolorowana (choć opisy, którymi popisuje się często w początkowych rozdziałach kolejnych części są niezwykle barwne, piękne, warte zatrzymania się). Autor niewątpliwie proponuje nam opowieść ciekawą, niezwykle pouczającą historycznie (choć jak wspomniałam trzeba jednak uparcie przypominać sobie, że także te fragmenty są w pewnej mierze fikcją literacką). Oferuje zgrabne przeskoki przez wieki i urocze zapatrzenie w znaczenie polskich, mniej lub bardziej zgodnych z prawdą historyczną, wydarzeń i postaci niezbędnych dla spełnienia proroctwa. Czego nam nie daje, to lekkość podążania za opowieścią. Rwane wątki, niestałość językowa, rozchwianie międzygatunkowe, i moim zdaniem kompletnie nieudane zakończenie, nie dające  odpowiedzi na szereg stawianych w powieści (oraz w głowach zaintrygowanych czytelników) pytań powodują, że początkowe emocjonalne podejście do świetnego skądinąd pomysłu literackiego kwitujemy lekko rozczarowaną i lekko zagubioną w chaosie oceną: dobre, można przeczytać. Ale chyba niekoniecznie trzeba. 
Może kolejny tom przygód Jakuba Kani mnie pozytywnie zaskoczy? Pozostaję z wrażeniem, że "444" to wystarczający powód by dać autorowi drugą szansę.

Wydawnictwo: Wielka Litera, 2017
Cykl: Jakub Kania (tom1)
Liczba stron: 560

środa, 7 lutego 2018

O kilku chwilach w kilku słowach.

"Całe życie" - Robert Seethaler 8/10


Można zacząć od powątpiewania. To przecież wydaje się niemożliwe, by nawet mało urozmaicone życie opisać na zaledwie 100 czy 200 stronach (ba, mój e-book skompilował je nawet do 54). Wydawać się nam musi, że książeczka tak niepozorna, tak niewielka nie może oddać tego, co dzieje się w naszym życiu rok po roku, minuta po minucie. To prawda, nie może. A jednak...

Andreas Egger to prosty człowiek gór, z nieskomplikowanym życiem zawodowym zmieniającym się jedynie w kwestii ilości siły fizycznej włożonej w kolejne zajęcia. To mężczyzna o sercu zamkniętym po jednej tragicznej miłości i myślach skupionych na przeżywaniu codziennych obowiązków. Ale kiedy spotyka go piękno, wtedy autor opisuje to, co widzą oczy Eggera tak barwnie, tak plastycznie, że niemożliwą jest ucieczka od malujących się pod powiekami obrazów. A kiedy Egger zmaga się z głodem wojny, mrozem rosyjskiej niewoli i bólem żałoby, to w słowach, których autor używa do ich oddania, jest zaklęta rozszarpująca duszę przenikliwość, i nawet jeśli nie oczy, to serce łka wraz z bohaterem. I kiedy w swym spokojnym, kulawym życiu Egger nieśmiało wkracza do krainy miłości, szczęścia i wielkich nadziei, wtedy i nam chce się z nim biegać po alpejskich łąkach, wdychać pełną piersią górskie powietrze i słuchać tej jedynej, niezwykłej ciszy doliny. 

Można opisać życie krótko. Bo cóż w nim znajdziemy prócz stu stron tych emocji, które zbudowały najbardziej znaczące, najbardziej wykrzyczane i najbardziej przemilczane chwile. Co do faktów, to Robert Seethaler poszedł jeszcze dalej zamieszczając streszczenie (!) wszystkich opisanych wydarzeń w jednym niewielkim akapicie u końca książki. Bo tak naprawdę, gdy przestać się oburzać na objętość książki, gdy przestać wyliczać zupełnie nieistotne i często zaraz zapominane przygody i teoretyczne dramaty, gdy skupić się nad nazwaniem tego co faktycznie buduje ludzki żywot, to rodzimy się, żyjemy i umieramy. Wszystko poza tymi trzema momentami to nasze czucie. A o tym autor napisał pięknie. Najpiękniej. 

Wydawnictwo: Otwarte, 2017
Tytuł oryginału: Ein ganzes Leben
Tłumaczenie: Ewa Kochanowska

wtorek, 6 lutego 2018

O innym wymiarze piękna

"Cudowny chłopak" R.J. Palacio


Urocza książka o niewątpliwych walorach wychowawczych. Pochwała dobra, empatii i tolerancji. Inność podana tak, by na końcu okazała się nie tylko równa powszechnie pojętej "normalności" ale wręcz wyjątkowa, zmuszająca obcujących z nią ludzi do wydobywania z siebie pokładów dobroci, o które niejednokrotnie sami siebie nie podejrzewaliby. 

Nie jest to ani poradnik, ani umoralniająca opowieść ani nawet księga przykazań o tym, jak godnie należy postępować w zderzeniu w nietypowością, odrębnością czy, nie bójmy się użyć tego słowa, brzydotą. Ta książka to rok z życia chłopca, któremu przyszło istnieć z takim samym sercem, uczuciami, zdolnościami jak rówieśnicy ale też z niezwykłym balastem niedoskonałości fizycznej. Opowieść, niesiona niezwykle pogodnym, jasnym, prostym językiem daje nam poczucie współistnienia z Auggiem, towarzyszenia mu w codzienności a nie litości czy niedowierzania. 

Wielką zaletą książki jest ukazanie życia chłopca oczami osób z nim związanych, czy to z własnej woli, z racji przyjacielskich ocen i wyborów, czy też z powodów niezależnych, jak w przypadku siostry bohatera. I znów - to nie jest książka tylko o bezwarunkowej miłości. Dzieciaki towarzyszące Auggiemu zmagają się bowiem z poczuciem dezorientacji, niezrozumienia pewnych zachowań dorosłych czy innych dzieci, czy z wrażeniem odsunięcia przez rodziców na mniej znaczące bo i mniej wymagające troski miejsce.

Język książki jest prosty, przejrzysty, skierowany moim zdaniem do rówieśników chłopca, którzy, będąc w niezwykle bezlitosnym wieku dorastania, często potrafią ranić najboleśniej, w nieświadomości tego, jak mocno można żartem, kpiną czy wyśmianiem wbić nóż w serce. Albo, co też częste, doskonale tego świadomym lecz nie umiejącym znaleźć innej alternatywy w świecie zachowań podobnych i równie ich zdaniem "śmiesznych". 

Nie będę oceniała tego typu literatury bo nie potrafię. Pod względem literackim nie jest to pozycja, którą mogłabym porównać ze zwykle przeze mnie czytanymi powieściami. Jeśli chodzi o walor wychowawczy, to moim zdaniem taki sposób rozprawienia się z problemem można uznać za wyjątkowy, na pewno doskonale trafiający do czytelników (także dorosłych). Autorka trafnie, a zarazem bardzo subtelnie, ukazuje problem społeczny ale i osobisty dramat, który można przekuć w akceptację sięgającą wręcz afirmacji życia takiego, jakie zostało nam dane. Auggie i jego bliscy nie mają innego wyboru, jak i my często nie mamy, zmagając się z naszymi fizycznymi czy osobowościowymi ułomnościami. Lub z tymi, które napotykamy u innych ludzi. Tylko czy MY moglibyśmy zostać bohaterami "Cudownego chłopaka"? Czy na to zasługujemy?

Wydawnictwo: Albatros, 2018
Tytuł oryginału: Wonder
Tłumaczenie: Maria Olejniczak-Skarsgard

poniedziałek, 5 lutego 2018

O tym, że człowiek człowiekowi...

"Nieodnaleziona" Remigiusz Mróz 8/10


Ostatnio rzadko zdarzało mi się użyć komplementów dla oceny twórczości pana Mroza ale to jest naprawdę niezła książka. Przepełniona szybką akcją, zagadkami, sensacyjnym niespodziankami gdy czytamy opowieść Damiana. Kompletnie zaskakująca, oszałamiająca, wbijająca w fotel i odbierająca dech w relacji Kasandry. A w obu okraszona tak głębokimi, tak dosłownie opisanymi, tak zaraźliwymi i niemożliwymi do obojętnego odebrania emocjami, że w ten psychologiczny obraz wpada się jak w bagno, z którego ani sposób wyjść, ani sposób zmienić pozycję, ani nawet sposób złapać wystarczająco dużo powietrza by zawołać o pomoc.

Remigiusz Mróz to, bez urazy, maszyna do tworzenia powieści. Zdobył mnie serią z komisarzem Forstem, zaciekawił niepokorną Chyłką (choć tu mam niejaki problem z przesytem i zafundowałam sobie chwilową dietę), zaskoczył tytułami niepowiązanymi z innymi jak "Behawiorysta", którego nastrój, nieco podobny do skandynawskich thrillerów, zdecydowanie mnie uwiódł. Z pewną troską i lekkim zniesmaczeniem przyglądałam się ostatnim dwóm tytułom, które zupełnie nie trafiły w moje dotychczasowe wyobrażenie o klasie Pana Mroza. "Czarna Madonna" wydała mi się bardzo nieudaną próbą zmierzenia się z horrorem, zaś "Większość bezwzględną" odebrałam jak pospiesznie, na kolanie spisaną kontynuacją niewątpliwie udanego thrillera politycznego. Jakby obie powieści powstały na zamówienie, w pospiesznym gonieniu terminów. 

Ale jest nowy rok i jest "Nieodnaleziona". Thriller, który trudno nazwać po prostu dobrym. On boli, fizycznie szarpie brutalnymi opisami, miażdży emocjonalnie bezwzględnością, całkowicie przestawia wartości moralne i etyczne, które, mogło nam się wydawać, mieliśmy idealnie poukładane na półkach własnych przemyśleń czy, co gorsza, doświadczeń. Inaczej tę powieść odbierze osoba, która problem przemocy czy zaginięcia zna z autopsji lub opowieści bliskich, inaczej empatyczna osoba po przejściach, inaczej jeszcze ktoś, kto z tymi problemami spotyka się jedynie na łamach prasy czy na ekranie laptopa i ma szczęście nie zgłębiać ich z potrzeby, a może jedynie z ciekawości.

Za mało w nas na co dzień pochylenia nad obydwoma podjętymi problemami. Z problemem Damiana, którego życie cały czas wisi na pajęczynie nadziei, nawet dziesięć lat po tym, jak pobity do nieprzytomności stracił z oczu i życia wielokrotnie zgwałconą, sponiewieraną fizycznie i moralnie narzeczoną. Z problemem Kasandry, która w swej zgodzie na okrucieństwo okazuje jedynie miłość do syna, nie zaś zgodę, która mogłaby nas złościć i niecierpliwić. 

Jak daleko można posunąć się w szukaniu winnych i chęci ich ukarania? Jak bardzo naiwnym można się okazać w swojej nadziei na odnalezienie zgubionego życia? Wreszcie jak daleko można się posunąć w ratowaniu bliskich? Ile norm moralnych można złamać? I czy można z tym później żyć? Tyle pytań po przeczytaniu tej książki. Tyle niezgody i świadomości, że to wszystko dzieje się tuż obok nas. A wszystko w tej formie, w tej prozie najwyższej klasy, do której Remigiusz Mróz niezwykle efektownie powrócił. Dodatkowo fundując nam nie jedno ale dwa zaskakujące zakończenia. Są głosy, że owe zakończenia odbierają Mrozowi najwyższe noty. Moim zdaniem taka ocena to kpina. Te zakończenia są najlepsze, najbardziej spinające klamrą niezwykłość wydarzeń, najbardziej dramatyczne i zgodne z przesłaniem powieści. Jestem pod wrażeniem. Zdecydowanie polecam. 

Wydawnictwo: Filia, 2018
Seria: Mroczna strona

sobota, 3 lutego 2018

O uwięzionych (w wyborach) misiach.

"Serce umiera ostatnie" Margaret Atwood 7/10


Recesja i słodki amerykański sen o falbankach i kwiatuszkach. Niebieski miś w roli obiektu obsesji seksualnej, więziennego zadośćuczynienia i wyściółki dla uciekiniera. Więzienie jako dom zaś dom jako poletko Wielkiego Brata. Posiadanie i niemożność niedzielenia się. Ludzie jako zabawki i jako ostatni bastion prawdy. Stada Elvisów i Marilynek tworzonych dla celów rozrywkowych w sensie bardzo dosłownym ale i bardzo szokującym. 

Można tak jeszcze wymieniać linijkami, akapitami, stronami. Włos się jeży od różnorodności, plątaniny pomysłów, przedziwnych zamian miejsc, gwałtownych  przeskoków od uczuć chwytających za serce po przejawy naiwności, które omal zmuszają naszą wyobraźnię do wydrapania bohaterce tych wielkich, błękitnych, niewinnych oczu. I co najciekawsze - u Atwood to wszystko ma jakiś sens. Mniejszy czy większy ale jednak logiczny. I czasem nawet zaskakująco ciekawy.

Zaczynamy z górnego C. Rozbudowane opisy, niezwykle trafiające w serce przekazy emocji spowodowanych recesją i nagłą biedą pary głównych bohaterów, każą nam sie spodziewać pochylenia się nad problemem społecznym, ponoszą nasze myśli w stronę współczucia. Zatem kiedy owa para staje  przed wyborem, który ma zapewnić im lepsze, dostatnie życie, szczerze im kibicujemy. I nawet przedziwny twór więzienno-miejski wydaje nam się być lepszy niż poprzednia wersja teoretycznie wolnego życia. Rzecz jasna nie może być tak kolorowo jak się spodziewamy. Nowe miejsce okazuje się być niewiarygodną instytucją parającą się wieloma dodatkowymi, bynajmniej nie moralnie krystalicznymi eksperymentami, a i sami bohaterowie okazują się być dalecy od niewinnego wrażenia jakie autorka stworzyła na początku ich przygody. 

Akcja jest szalenie szybka, zmienna, a co więcej, w miarę czytania całkowicie ulega zmianie klimat powieści. O ile początek smutno, najpierw nieco przygnębiająco, potem obiecująco, nieco łagodnie prowadził nas przez kolejne dni, o tyle od połowy powieści zaczynamy czuć się jak w szalonym lunaparku. Pomysł goni pomysł. Część z nich zdaje się nadmiernie udziwniona, niepotrzebnie siląca się na złamanie dojmującego poczucia śmiechu przez łzy. Niemniej całość porywa nas za sobą praktycznie bez naszej woli. Te niezwykłe wybuchy wyobraźni sklejają się w coś, co nie sposób przerwać czytać. Nawet gdy robi się nieco naiwnie i zaczynamy zdawać sobie sprawę, że nieuchronnie zmierzamy w kierunki happy endu, który niekoniecznie tworzy idealny dla tej opowieści finalny akcent.

Ta książka czyta się sama. I nie jest bezwartościowym czytadłem. Dużo tu pozornego śmiechu skłaniającego nas raczej do wyśmiewania własnej naiwności i pozorów, na które bohaterowie, a co za tym idzie także my sami, często nabieramy się w codziennym życiu. Sporo tu kobiecej naiwności ale i dominacji, męskiego gniewu i niestałości ale i wierności ideałom i wyborom. Przeskoki emocjonalne są jak obraz naszego życia, równie barwnego jak szarego, równie sielankowego jak trudnego. To dobra książka, jeśli nie bierze się pod uwagę, że ktoś nieco pochopnie moim zdaniem nazwał ją komedią a ktoś jeszcze inny więziennym thrillerem. Dla mnie to pełna absurdu opowieść o tym, co tego absurdu jest zawsze najbardziej pełne - o sztuce wyborów i ponoszeniu za nie konsekwencji. Jednym słowem o życiu. Polecam.

Wydawnictwo: Wielka Litera, 2016
Tytuł oryginału: The Heart Goes Last
Tłumaczenie: Małgorzata Maruszkin