Będzie mi niezmiernie miło, jeśli podzielicie się ze mną komentarzami, wrażeniami, wdacie się ze mną w dyskusje i polemiki.

Dziękuję za każdy komentarz, za każdy ślad, który zostawiacie.

To, że czytacie moje recenzje i książki, które subiektywnie acz z wielką szczerością i przyjemnością staram się ocenić, oraz to, że chcecie mi o tym powiedzieć, jest dla mnie najpiękniejszą nagrodą.

wtorek, 29 stycznia 2019

O duszy niepokornej.

"Grzesznik" Artur Urbanowicz  8/10



Człowiek to istota niepokorna, nawet wobec samego siebie. Poznawszy swoje słabości będzie się na nie narażał z nadzieją, że a nuż tym razem uda mu się uskoczyć przed niebezpieczeństwem. Znając swoje słabe strony, będzie rozwijał zdolności machając ręką na to, co kolejny raz może nieprzyjemnie go zaskoczyć... A przechodząc koło luster, które przyprawiają go o irracjonalny lęk, prawie zawsze w nie spojrzy. 
Oczywiście bywa, ze cały swój trud wkłada w opanowanie tego, co go niszczy, w pokonanie tego, co przed samym sobą czyni go niedoskonałym. Ale co wygra? Walka nad sobą czy poprzednie przyzwyczajenie dające spełnienie, moc, rozkosz, władzę?

Beztroski, bezkarny i bezlitosny - taki jest Suchy, szef suwalskiego podziemia. Gdy po latach nieobecności, wychodzi z więzienia jego poprzednik, bohater staje przed niezgodą na ustąpienie miejsca w hierarchii.
"Nic tak nie boli dumnego, pewnego siebie, uchodzącego za ważnego człowieka, jak umniejszenie go do roli mrówki. Jak brutalne ukazanie mu, że nikomu już na nim nie zależy. Zdegradowanie go do pozycji nic nie znaczącego śmiecia." (str.427)
Równocześnie staje przed ogromna obawa o zdrowie bliskich. Jeśli zaś chodzi o jego własne zdrowie, to pod znakiem zapytania staje przede wszystkim równowaga psychiczna.

Drażniąca obecność ludzi niedoskonałych miota nim na
równi z poczuciem obowiązku. Kocha rodzinę mimo utyskiwania, dba o swoich pracowników, spędza z nimi czas niczym z kolegami z biura. Pierwsze sto stron książki zdaje się być apelem do czytelnika: zobaczcie we mnie człowieka, sąsiada, samego siebie. Nieco rozwlekły wstęp nie sprawia bowiem wrażenia braku umiejętności zawiązania akcji, ale raczej pozwala nam na rozleniwienie, na wyobrażenie sobie, ze życie gangstera też może być nie tak złe jak sobie to wyobrażamy. Krok po kroku dochodzimy do momentu, w którym zaczynamy Suchockiemu kibicować, popierać jego irytację narzekającą matką czy wiecznie wpatrzoną w smartfona żoną. A gdy na polu bitwy pojawia się przeciwnik, który chce przywrócić porządki sprzed lat, niczym na meczu bokserskim krzyczymy dodając otuchy upartemu i ciągle pełnemu dumy bohaterowi.
Wreszcie, gdy na drodze Suchego pojawiają się demony, zjawy i wizje spoza tego świata także i my, wraz z nim, chcemy by okazało się to niczym, zwykłym powypadkowym zaburzeniem normalnego postrzegania świata.

Zaplątany między dobrem i złem, grzechem i pokutą, niebem a piekłem, mrokiem i ciemnością, Suchy przeżywa, jak to w horrorze, spotkania, od których włos jeży się na głowie a my ściskamy kciuki do krwi, kibicując temu, jakby nie było gangsterowi, którego podłe wyczyny to nic w porównaniu z tym, co właśnie go spotyka. 
"Nie potrzebował pocieszenia. Nie potrzebował klepania po plecach i zapewniania, że wszystko będzie dobrze. Nie potrzebował zrozumienia. Nie potrzebował ani nie chciał już niczego poza jednym - by cały ten koszmar wreszcie się skończył. By mógł się wreszcie zatrzymać, uspokoić i odpocząć. Wyłączyć się. Przestać się bać. By przestało go boleć coś, na co nie działał żaden lek przeciwbólowy. Dusza we własnej, niewidzialnej osobie." (str.245)
Wyobraźni autorowi odmówić nie można, nawet nie wolno!

Książka jest horrorem, ale osadzonym w gangsterskim świecie, sensacja przenika grozę, lekkie, prostackie wręcz, z racji środowiska w jakim się obracamy dialogi, łamane są wypowiedziami niezwykle elokwentnego mężczyzny w czerni. Człowiek w młodzieżowym, czarnym kapeluszu, który jak pisze sam auror "zamienił się na mózgi z Einsteinem", wyrzuca z siebie potoki informacji z pola psychologii, stosuje mnóstwo form manipulacji, ucieka się do przytaczania przykładów, którym zaprzeczyć nie sposób i które wciągają człowieka w wir zaciekawienia,nie opuszczającego i samego Suchego. 
"Każdy z nas jest tylko człowiekiem. Każdy z nas ma swoje słabości, czułe punkty, w które można uderzyć. Niewzbudzające zaufania, delikatne filary w konstrukcji jego osobowości, które można złamać zaledwie pchnięciem. Wbrew pozorom, ważne filary. Podtrzymujące wszystko w ryzach. I to takie, z których najczęściej nie zdajemy sobie sprawy.
Każdy z nas się czegoś boi. " (str.466)
Czy mężczyzna z przeszłości przekona Suchego do zmiany nastawienia i czy faktycznie chce powrotu do starych porządków?

Po zbyt może długim, skręcającym w obyczajowość wstępie, dostajemy dość emocji by oddzielić trzy inne dzieła. Co więcej, podane są one tak inteligentnie, tak zgrabnymi akapitami, że mknie się przez książkę bez tchu. A na koniec Drodzy Państwo dostajemy morał. Jednych ucieszy, innych nieco zrazi. Ja sama, należąca do osób sceptycznych, poczułam lekkie zażenowanie, gdy książka zaczęła zmierzać ku lukrowanemu, szczęśliwemu zakończenie. Ale... hola, hola! By zostawić furtkę dla lubiących morały, jak i dla tych, którzy w ich siłę nie wierzą, autor bezlitośnie wciska w to radosne, finałowe kwiecie cierń. Bardzo bolesny ale i bardzo trafny.
Polecam, dla mnie była to diabelnie dobra rozrywka na niebiańskim poziomie.

Wydawnictwo: GMORK, 2017
Liczba stron: 473

Bardzo dziękuję Autorowi za egzemplarz recenzencki.

czwartek, 24 stycznia 2019

O rasowej służbie.

"Bezpański. Ballada o byłym gliniarzu." Jakub Ćwiek, Adam Bigaj  7/10


Stereotypy każą nam powtarzać prawdy, półprawdy i nieprawdy. Także o mało nam znanych ludziach, zawodach, charakterach. Czasem u podstaw owych powtarzanych opinii leży ślad historii odbity na rodzinie, znajomych albo na nas samych. Czasem jest to zlepek drobnych szkiełek, tworzących bardzo krzywe lustro. Czasem są to zniekształcenia wynikłe, nie bójmy się tego przyznać, z zawiści, zazdrości, a może i wydumanej, zgodnej jedynie z aktualnymi trendami nienawiści?

Nie lubimy służb. Wprawdzie "za mundurem panny sznurem" ale niekoniecznie we współczesnej Polsce. Szczególnie za niebieskim. I tym z pamiętanym przeze mnie, nadal zgrzytającym w zębach piachem historii, napisem milicja, jak i tym z policyjnymi, bardziej współczesnymi oznaczeniami. Jakub Ćwiek, dzięki lekkości pióra, otwarciu na prawdę podaną z innej strony oraz umiejętność snucia opowieści na bazie... opowieści, powoduje, że zamknięte w "Bezpańskim" życie zawodowe (i nie tylko) Adama Bigaja - zasłużonej postaci wrocławskiej milicji i policji, bardziej nas przyciąga niż odpycha, bardziej interesuje niż kreuje w głowie inwektywy.

Człowiek, który całe życie związał ze służbą, postanowił już po wymuszonym zmianami politycznymi zakończeniu pracy, opowiedzieć o niej niczym o wielkiej przygodzie ale i przyczynku wielu przemyśleń. I postanowił uczynić to w formie spisanej "Ballady o byłym gliniarzu". Jakub Ćwiek, jak zwykle zapewniający niezwykłą lekkość i przyjemność czytania, był najlepszym z wyborów. To on uczynił z owego para pamiętnika książkę zbierającą niemal same pochlebne opinie.
Bo można o policjancie pisać jako o psie groźnym, wymagającym kagańca, krnąbrnym i niestałym w uczuciach, gryzącym rękę karmiącego, i można pisać o psie pracującym, służebnym, który w końcowym momencie życia jest jak ten wakacyjnie porzucony pies przy drodze, u sosny, sam - "Bezpański".

Adam Bigaj całe życie poświęcił pracy w organach mało lubianych, kiepsko opłacanych i regularnie opluwanych. Nie są te niepochlebne słowa ani typowo polskie ani jedynie dla owych służb zarezerwowane. Niemniej, odnosząc się do naszej ojczystej historii owych organów, trzeba zauważyć, że one same przez lata zapracowały sobie na taki a nie inny wizerunek pielęgnowany przez większość z nas. Tylko wstępując do milicji dziesiątki lat temu, można się było łudzić, że pociągnie to za sobą jakikolwiek szacunek społeczny i strach nieposłusznych prawu obywateli.
Adam to właśnie ten milicjant z czasów, gdy kundel z podwórka szedł pod mur posterunku, by tam pozostać dla swojego dobra, by uniknąć zła, by nie skończyć w rynsztoku.
"(...) ludzie z dawnego podwórka traktowali mnie teraz z dystansem, właśnie jak takiego bezdomnego dużego kundla, co siedzi na dzielnicy już od dawna, więc ludzie przyzwyczaili się do widoku. Czasem ktoś rzucił mu jakiś kąsek, ale na wszelki wypadek wszyscy omijali go, przechodząc na druga stronę ulicy, bo wie człowiek, co takiemu nagle odwali?" (str.87)
To potem ten milicjant, który wzorcowo się upijał, wykonywał porządnie obowiązki, żył w zgodnym stadzie i służył, podkreślam, służył dobru kraju i nas, prostaczków narażonych na złą, agresywna krew. Ten sam Adam to później policjant pnący się po szczeblach kariery, dokształcający się, oddany swojej pracy. Mamy bowiem w tej książce psa wprawdzie bezpańskiego ale rasowego, nie przypadkowego i nie nawykłego do spijania miody z trupów przeciwników politycznych, zawodowych czy światopoglądowych.

Opowieść początkowo brzmi niczym zlepek wspomnień okraszonych anegdotami, zabawnymi epizodami i spokojnymi relacjami ze znaczących wydarzeń i osiągnięć - wszak forma ballady zobowiązuje. Pan Ćwiek jednak umiejętnie łączy je z przemyconymi między codziennością a świętami, uczuciami autora opowieści. Jest tu miejsce na okazanie niechęci do pewnych osób sprawujących władzę, jest łagodne acz stanowcze odżegnanie się od Służby Bezpieczeństwa, jest subtelna pokora wobec osób powszechnie szanowanych jak Papież czy szefowie nie poddający się politycznym dyktatom. 
"(...)nie lubiliśmy się specjalnie z kolegami ze Służby Bezpieczeństwa. Podzielaliśmy w tym trochę pogląd narodu, choć nasze powody do tej niechęci były zgoła inne. W swoim przekonaniu esbecy byli od nas lepsi. Więcej, oni jedyni wykonywali ważną dla kraju służbę, my wszyscy mogliśmy dla nich jedynie warować, aportować, i gdy trzeba, dawać głos." (str.112)
Jest i żal, który spokojnie, zdawałoby się neutralnie opisuje niedocenienie, niesłuszne oskarżenia, brak zaufania czy szacunku.

Kłóci się powieść obu Panów z moim postrzeganiem polskich służb mundurowych z opisanych lat. Znam, także z doświadczenia i opowieści znajomych, ludzi mi bardzo bliskich, jak i samych policjantów i ich rodzin, specyfikę owego zawodu. Nie jest mi zatem łatwo przyjąć bez zarzutu opowieść Adama Bigaja. Zastanawia mnie, czy swobodę, miękkość i znakomitą łatwość czytania, przydaną temu "pamiętnikowi" przez Jakuba Ćwieka, poczytać za zaletę czy wadę.
Są takie książki, których ocenić obiektywnie nie sposób, bo historie w nich opowiedziane są nam zbyt bliskie lub zbyt mocno nie zgadzają się z naszymi przeżyciami czy przekonaniami. Ale jest to książka niewątpliwie dobra. A największą zaletą wydaje mi się być to, że po jej odłożeniu czytelnik zamyśli się na chwilę i zada sobie pytanie: Czyżby pies tez człowiek?
"(...) zacząłem się coraz bardziej frustrować, męczyć, i doszedłem do wniosku, że może wystarczy. Może już czas pójść śladem kolegów na zasłużoną emeryturę i odetchnąć trochę od czasem dławiącej obroży?" (str.407)
Polecam, ta inna strona medalu, daleka od psychologii tłumu, warta jest poznania. Czyta się ją z przyjemnością i lekkością pomimo że, jestem o tym przekonana, zawarte w niej drobiny polskiej srogiej historii z pewnością zapadną w pamięć. Jak i odważne zakończenie, które powie o służbie prawdę prawdziwszą niż wcześniejsze 400 stron.

Wydawnictwo: Marginesy, 2018
Liczba stron: 416 
(fot. w tle Marcin Polak)

wtorek, 22 stycznia 2019

O młynie z Syberią w tle.

"Powieść bez O" Judith W. Taschler  9/10


Dwa światy i ich bohaterki. Kobiety silne, często zdane na radzenie sobie z losem, który jawnie z nich kpi. Mężczyźni dwóch światów. Tego gdzie ból i cierpienie odbierają jakąkolwiek godność i tego, w którym lojalność wobec rodziny walczy z zapatrzeniem w siebie i nową miłością. Świat zmagania się z wychowaniem czwórki dzieci i fanaberiami męża. I ten, który przyjmujemy jedynie na kartach pamiętnika, bo wyobraźni brakuje na objęcie go rozumem.
"Jak je opisać, te godziny, tygodnie nędzy i całkowitej rozpaczy? jak wyrazić, że zmieniają się w miesiące i lata? 
Nie ma takich słów. Wszystko co tu piszę, brzmi banalnie". (str.256)
Współczesna nam Katharina to kobieta matka, żona, piękna gospodyni domowa. Rozpaczająca nad kolejnymi ciążami, a potem z nich dumna i szczęśliwa niepospolitością. Żona wierna i naiwna, niedostrzegająca, zbyt mocno ufająca. Wreszcie przejęta wielką tragedią, która według Judith W. Taschler wydarzyła się w najbardziej odpowiednim z niewłaściwych momentów. Dziwne, prawda? A jednak nie do końca, bo jako wielbicielka teorii efektu motyla sama twierdzę, że każdy z naszych dni zależy od jednej przeszłej chwili, jednego oddechu.

Do rąk Kathariny trafia przypadkiem, a może celowo, pewien rękopis i dalszą część opowieści piszącego, utrwalona na CD. To opis części życia, który oszałamia ją opisaną tragedią, bólem, fizycznym cierpieniem i mieszającą zmysły tęsknotą. 
"Maszyna do pisania działa jeszcze bez zarzutu. Tylko O stroi fochy. (...) 
Potrzebuję tego O. Bez O sie nie da.
Nawet Rosja nie da się napisać bez O. Rosja, która połknęła mnie na prawie dwadzieścia lat. Połknęła tez nie mógłbym napisać bez O. (...) Nawet twojego imienia nie mógłbym napisać: Ludovica." (str.52)
Rękopis spisany na maszynie z zepsutym klawiszem i zgrana z wywiadu opowieść, będą snuły się nutami wygranymi na fortepianie transportowanym przez Syberię, będę odbijały się od ścian kopalni uranu, będą przeprawiać się łódką i wpław w kierunku Alaski. Będą rozczarowywać sprzedajnością pozornych wybawicieli, będą uczyć tego jak zrozumieć dwadzieścia syberyjskich lat z dala od domu, bliskich i nadziei. Wreszcie, oszołomią także śmiercią.

Autorka nie uczyniła wyrwy pomiędzy współczesnym życiem Kathariny a relacją z Syberii spisaną przez Thomasa po powrocie do domu ojców. Poprzetykała je ciekawymi, czasem nieco zaskakującymi, czasem wstrząsającymi wyjątkami z życia pozostałych bohaterów. Wszak oboje mieli krewnych, przodków, bliskich znajomych. Wszak żyli życiem sprzed i po ich największych tragediach. Każda z tych opowieści to dodatkowy element układanki, który, jak łatwo się domyślić połączy Katharinę i piękną powojenna pianistkę Ludovicę, połączy Thomasa szaleńczo wyrzucającego wspomnienia z serca na klawisze starej maszyny z zepsutym klawiszem i niepokornego, egoistycznego męża Juliusa, którego śmierć okaże się, jak rzekła sama autorka, dobrze ulokowana w czasie.


Pani Taschler pisze pięknym językiem, dba o szczegóły, o obrazowość tego co okrutne i tego co zachwyca niespodziewanym pięknem i czułością. Pokazuje jak można ubierać kłamstwo w czułość, jak zazdrość potrafi doprowadzić do czynów godnych nienawiści. Doskonale zmienia styl opowieści dobierając go do autorów, słownictwo zaś przyklejając do czasów, miejsc i płci opowiadających. 
Wprowadzając kolejnych bohaterów dba o to, by czytelnik nie musiał podróżować wstecz odwracając kartki, wystarczy, że znów wyobraźnia poniesie go wraz z człowiekiem w odpowiednie miejsce. 

Jest tu syberyjska, niewyobrażalna tragedia młodych ludzi karanych za nic, jest pochylenie się nad losem młodych Austriaczek o żydowskich korzeniach, w tym tej, której muzyka będzie nam towarzyszyła w najsroższym mrozie i jest bardzo współczesne spojrzenie na codzienne troski. Wszystko zaś łączy pewien młyn, żółty domek namalowany na niewielkim obrazku wręczonym wraz z rękopisem.
Piękna historia, polecam.

Wydawnictwo: W.A.B., 2017
Tytuł oryginału: Roman ohne U
Tłumaczenie: Aldona Zaniewska
Liczba stron: 382

piątek, 18 stycznia 2019

O psach na uwięzi.

"Krew" Bartosz Szczygielski  8/10  

 

Odpoczynek bywa często ułudą, prowadzi nas na skraj tęsknoty za tym, od czego pozornie chcieliśmy odpocząć. Przy najmniejszej iskrze kojarzącej się z pracą, rodziną, miejscem pracy czy innym powodem, który przywiódł nas w miejsce odosobnienia, zaczynamy automatycznie oddawać się na powrót rozkoszy tego co znane, co schematyczne, dające pewność ruchów i myśli. I nawet, gdy odpoczywamy od traumatycznych przeżyć, coś zdaje się śmiać nam prosto w twarz i pokazywać, że wcale nie uciekamy, tylko oswajamy tęsknotę. By wrócić? 

Gdy po wstrząsającym zakończeniu pierwszej części cyklu, autor zdecydował się umieścić komisarza Gabriela Bysia w szpitalu psychiatrycznym, łatwo było ulec wrażeniu, że Bartosz Szczygielski chce nieco odsunąć od niego akcję, zwolni tempo, pozwoli sobie na wgląd w zbolałą duszę bohatera. I co zaskakujące, na początku wszystkie powyższe warunki wydają się być spełnione.
Wątek Bysia jest bowiem prowadzony leniwie, z wrażeniem snucia się nisko przy ziemi. Przytłaczająca seria opisów podana jest tak, by wzbudzić w nas wątpliwość, czy aby dziwne wydarzenia spotykające komisarza w tworkowskich ścianach i ich okolicach, nie są tylko wymysłem udręczonego, otumanionego lekami umysłu. 
"(...) Była dokładnie w tym samym miejscu co Gabriel, ale ona przynajmniej nie widziała, nie rozmawiała i nie biła nieistniejących osób. Byś wszedł na wyższy poziom." (str.367)
Wprawdzie to, co wydarza się teoretycznie przypadkiem, co stanowi aberrację w spokojnym rytmie życia pacjenta Bysia - koszmarne znalezisko, niewyjaśnione zdarzenia określane przez łatwowiernych mianem cudu, zaszyte usta, spływające krwią kolumny - nie pozwala nam do końca pozostać w psychicznym półśnie, ale mimo wszystko powolne tempo uspokaja nas na tyle, byśmy nie szaleli z niepokoju, jak zdarzało się to w poprzedniej części.

Budzi nas za to, z gwałtowna regularnością, opowieść o
pruszkowskiej prostytutce Kaśce, która nadal pozostaje pod władzą okrutnego gangstera, od którego ucieczka może wieść tylko do dawno odsuniętego w niepamięć świata.
"Czuła się jak dziecko. Wyciągnięte ze schowka pod schodami, gdzie przez całe życie udawało czarodzieja. Dzierga powoli i z zegarmistrzowska precyzją obdzierał ją z każdej rzeczy, na której jej zależało. Zabrał jej pieniądze, samodzielność i wolność."(str.61)
Tę faktyczną, fizyczną ucieczkę autor poda nam w swoim typowym szybkim tempie, przeplatając błyskotliwe ale i wulgarne dialogi opisami działań, przy którym nie można zapomnieć o tym, że ów kryminał nie bez kozery został nazwany "Krew".

Wielu recenzentów utyskuje na zmianę klimatu, na spowolnienie akcji, a mnie właśnie owa mieszanina ognia i mętnej czarnej wody spodobała się najbardziej. Dodając do tego, uwielbiany przeze mnie czarny humor autora, który o zgrozo, powoduje parsknięcia śmiechem w najbardziej dramatycznych momentach; nie zapominając też o szpilach wbijanych w polityczne plecy naszych elit i napędzaną fanatyzmem skłonność do odnajdywania cudy we wszystkim co trudno wytłumaczalne, nie można uciec od wrażenia, że czyta się niezwykle inteligentny wyrób kryminalny.

Nie znudziła mnie tu żadna strona, właśnie dzięki tej przemyślanej nierównomierności, o jaką Pan Szczygielski pokusił się w "Krwi". Zabawa została odtańczona w dwóch rytmach. W szalonym tempie zabijania, tortur, rozpaczy i wpadania nie tyle z deszczu pod rynnę, ale w najgłębsze możliwe bagno. I w wolnym tempie dziwnego opętanego tańca, w którym spotykamy nieistniejące postacie, gdzie dobre, wspierające osoby okazują się być połączone koszmarnymi zobowiązaniami i nie są de facto ani dobre ani nawet żywe. 

Przez karty powieści przewijają się osoby, które łagodzą paranoję życia w Tworkach. Jest wściekła ale nadal pomocna Monika, inna, twarda, trzymająca w ryzach wątpiącego komisarza.
"Coraz bardziej ją podziwiał. Jemu wyrobienie sobie twardej skóry zajęło lata, a i tak czasami miał wrażenie, że pod powierzchnią się nadal gotuje. Pamiętał, że Monika jeszcze całkiem niedawno zachowywała się zupełnie inaczej. Entuzjazm mieszał się u niej z przerażeniem, nad którym nie potrafiła zapanować. Teraz stała się psem, którego należy się bać." (str.302)
Jest ksiądz o wyglądzie amanta, jest Pani Stasia, do której żywi się wyjątkowo ciepłe uczucia. 

Autor dba o to by humor, ironia, zjadliwie dowcipne komentarze równoważyły bardzo obrazowe opisy z przewagą czerwieni w tle. Zaś na powiązanie historii Gabriela i Kaśki przychodzi nam czekać prawie do samego końca. I nie ubolewam nad tym, bo takim, może mniej drastycznym niż w "Aorcie" ale zdecydowanie pozostawiającym więcej niedopowiedzeń zakończeniem, autor wymusza na nas postawę wyczekiwania na ciąg dalszy. Cóż więc, jesteśmy gotowi, Panie Bartoszu. Na szczęście to już prawie pora na "Serce". 

Wydawnictwo: W.A.B., 2017
Cykl: Gabriel Byś (tom2)
Seria: Mroczna seria
Liczba stron: 400

środa, 16 stycznia 2019

O godnej pracy dla godnej starości.

"Perły rzucone przed damy" Barbara Bereżańska  8/10


Fikcja literacka potrafi opowiadać o trudach, chorobach i tragediach w sposób sugestywny, poruszający najczulsze struny, wzruszający. Tylko, czy zawsze opowieść ubrana w kwieciste słowa i opisy, wyrastająca ponad zwyczajność, okraszona barwnymi przymiotnikami, oddaje prawdziwą istotę problemu? Czy nie jest tak, że dopiero "dotknięcie" owego problemu stanowi bazę dla pełnego jego zrozumienia?
Książka "Perły rzucone przed damy" daje nam właśnie taki dokumentalny, potwierdzony przeżyciami autorki i jej doświadczeniem, obraz tematów często pomijanych - pracy polskich opiekunek w Niemczech i często związanego z życiem ich pracodawców problemu chorobowego, jakim jest demencja.


Barbara Bereżańska oddaje nam w ręce podwójnie pożyteczna lekturę. Początek to wsparcie radami, fachowymi wskazówkami, określeniami, listami potrzeb. Wsparcie idealne dla osób, które albo o tego typu pracy myślą albo gubią się w zawiłościach opiekuńczej pracy podjętej zbyt pochopnie. Nie ma tutaj moralizatorstwa, nie ma nakazów i zakazów. jest świetnie podzielony na podrozdziały, bardzo czytelny poradnik doświadczonego mistrza, który ubolewając nad nieświadomością i złym traktowanie polskich "perełek", chce ustrzec je od błędów, które doprowadzić mogą nawet do zniechęcenia, a nawet do dramatów.
"Zlecenie nie jest tak męczące, gdy zachowane są moje prawa, dzięki czemu mogę zarabiać i odkładać. Cieszy mnie ta sytuacja. Ale jednocześnie zauważyłam, że od chwili, gdy jestem świadomą opiekunką, z żadną rodziną nie powstały więzi tak dobre, jak na pierwszym zleceniu. To cena tego, że człowiek wywalczył swoje prawa." (str.67)
Jak nie dać się oszukać, jak żądać dla siebie szacunku i godnych warunków pracy, jak bez wstydu upominać się o swoje.
Jest w nas - Polakach, jakaś stała pokora i nieśmiałość proszenia o swoje. Może dzięki Barbarze Bereżańskiej zrobimy krok ku podniesieniu poczucia własnej wartości i uniknięciu rozgoryczenia pracą, po której obiecywaliśmy sobie znacznie więcej niż przypływ gotówki o większej wartości niż polskie złotówki.


Esencję książki stanowią pracownicze doświadczenia autorki. I przyznać trzeba, że nie brak Pani Bereżańskiej zdolności literackich, dzięki którym owe opisy nabierają płynności i trącają czułe struny.
Poczynając od trudnej decyzji o wyjeździe, poprzez kolejne niewiarygodne - czasem wspominane z wielką czułością do dziś, czasem wymazane z pamięci na tyle, na ile pozwala ludzki umysł przeżycia i doświadczenia, aż po ostatnie zdania, kierujące nas ku budowanej zmęczeniem, głownie psychicznym refleksji, autorka wpuszcza nas do świata, który był dla mnie zupełnie obcy, znany z opowiadań, mało klarowny.
"Coraz częściej zastanawiałam się, czy nie spróbować pracy na niemieckich salonach. W końcu postanowiłam wyjechać jako polska perełka do niemieckiej Dame (pani). Polska Perła. Tak mówią o opiekunkach wdzięczni seniorzy." (str.14)


Kolejne "przygody" w nowych miejscach pracy pochłaniamy niczym najlepszą fikcję. Autorka okrasza je ciepłymi uczuciami skierowanymi w stronę starszych, dręczonych demencją pacjentów, zrozumieniem i współczuciem dla ich zdezorientowanych rodzin, a nawet humorem, bez którego chyba ciężko byłoby przeżyć kolejny dzień, zapętlony wokół pacjenta o wyjątkowo trudnej dla nich samych, jak i dla ich opiekunów przypadłości.
"(...) muszę zwracać uwagę na to, jakie schorzenia mają podopieczni, i nie pracować z ludźmi cierpiącymi na choroby, o których nie mam zielonego pojęcia. Pierwsze kroki w świecie demencji to była ciężka przeprawa i gdyby nie pomoc córki Helgi, być może byłoby to moje pierwsze i ostatnie zlecenie." (str.93)

"Perły rzucone przed damy" to nie jest lekka opowieść. To gorzka prawda o niezwykle trudnej pracy, niejednokrotnie ciężkiej fizycznie, zawsze wymagającej ogromnej odporności psychicznej. Nigdy nie pracowałam w takim charakterze, nigdy nie musiałam walczyć o szacunek dla mojej pracy za granicą. Ale dzięki Barbarze Bereżańskiej nabrałam podziwu dla ludzi, którzy poświęcają się tej pracy, potrafią oddać serce i wysiłek osobom, które pragną w swych własnych domach, godnie doczekać ostatnich chwil.
 Nabrałam też pokory wobec starości. Zawsze żyłam ze świadomością, że to okres niezwykle "nieudany", trudny, obfitujący w troski, bezsilność i potrzebę wyciągania ręki po pomoc innych ludzi. Teraz doszło do tego pewne zdanie, którego mądrość jest niepodważalna: "Naoglądałam się starości w bogactwie, która mnie przeraża. O starości w ubóstwie boję się myśleć." (str.254)

Wydawnictwo: Poligraf, 2018
Liczba stron 254

Bardzo dziękuję Autorce,  Barbarze Bereżańskiej, za egzemplarz recenzencki. 

niedziela, 13 stycznia 2019

O podróży przez fotografie.

"Papierowe duchy" Julia Heaberlin  9/10


Recenzja przedpremierowa 
premiera książki: 16 stycznia 2019.

"(...) zawsze uważałem, że każde zrobione przeze mnie zdjęcie jest jak małe morderstwo."(str.173)

Czasami droga, którą obieramy w podróży, prowadzi nas ku zupełnie innym miejscom i rejonom, niż te zaplanowane. Niekoniecznie są to miejsca oznaczone na mapie większymi czy mniejszymi napisami, albo czerwonymi kropkami związanymi z planowanymi miejscami postoju, choć i to może ulec zmianom - czasu, kolejności, nawet zniknąć z planu zupełnie. Częściej są to inne, nieplanowane miejsca w naszej duszy, w obolałym sercu, w rozognionej gniewem głowie. Droga chłodzi emocje, sprawia że nabieramy głęboko powietrza i spoglądamy na swój poprzedni plan z innej, szerszej perspektywy. Droga sprzyja zastanowieniu się, przemyśleniem i podsumowaniom. W taką niezwykła podróż, pełną zmian, zaskoczeń, przepięknych przemyśleń, zabiera nas Julia Heaberlin w swojej najnowszej powieści "Papierowe duchy", której premierę wydawnictwo W.A.B zaplanowało już na 16 stycznia. 

To wspaniałe, kiedy czytelnika witają doznania wzrokowe, kiedy dostajemy przedsmak tego, co czeka nas w opowieści w innej formie, niż zapewni sama książka. Spomiędzy kart wysypały się na moje biurko zdjęcia bliźniaczek. Moja ukochana forma - czarno-białe nieoczywiste fotografie, ich nastrój wywołujący niepokój, dodatkowo wsparte dwoma kartkami z notatników - jedna z notatnika młodszej wersji naszej bohaterki i druga - z pamiętnika jej towarzysza podróży, fotografa i domniemanego zabójcy spowodowały, że od razu poczułam się mocno zaciekawiona opowieścią, niemal skłonna wniknąć w nią, by poszukać odpowiedzi, by dowiedzieć się czemu posłużyć miała taka forma reklamy. Wniknęłam... i przepadłam. Dawno bowiem nie czytałam thrillera napisanego tak pięknym językiem i dawno też nie spotkałam opowieści drogi tak fantastycznie wspartej  opisami wydarzeń, które nie pozwalają się nudzić ani przez sekundę.

Bohaterka o imieniu innym, niż sama podaje, jest dziewczyną różniącą się od reszty. Żyje żałobą po zaginięciu ukochanej starszej siostry, planem znalezienia jej porywacza, może zabójcy. Tworzy listy podejrzanych, plany pomszczenia siostry. Gdy wreszcie znajduje w domu ukryte pod schodami zdjęcie bliźniaczek i precyzuje nazwisko jego twórcy, jest gotowa do działania. 
"Jestem dublerką, Carl. Jej skorupą, wypełnioną dynamitem i nastawioną na zemstę. Stremowaną aktorką za kulisami, która lada moment ma wyjść na scenę. Ty i ja będziemy grali razem." (str.14)
Trenuje ciało, duszę a przede wszystkim odwagę, by wreszcie pojawić się w tzw. domu przechodnim i tam usiąść przy fotelu pewnego dręczonego demencją sławnego fotografa i przedstawić się jako jego córka. Ile jest prawdy w jej domniemaniach, czy faktycznie związana jest z fotografem i jaki jest jego udział w zniknięciu Rachel, wreszcie, czy młoda dziewczyna pełna podejrzeń może okazać się sprytniejsza od rozkładającej bezradnie ręce policji, o tym opowie podróż, droga, którą przemierzą oboje wzdłuż szlaku wspomnień, zdjęć, podejrzeń. 

Nie będę ukrywała, że dla mnie opowieść, w której mogę odkrywać kolejne wizje Ameryki, jest z racji wykształcenia i pasji wyjątkowo kusząca. Jak pisze sama autorka: "Wszystkie moje thrillery są odą do Teksasu" (str.412 Podziękowania). I to widać doskonale w miejscach, które autorka każe odwiedzać bohaterom. Ich wybór to wielkie teksańskie tragedie, to ruina, w jaką popadają kiedyś piękne i podziwiane miejsca, to pochwała lub przygana ludzkich teksańskich zachowań, stylu życia, niepoprawnych acz typowych dla nich reakcji.
Kolejna rzecz, czyniąca owa powieść wyjątkową to niezwykłe umiłowanie fotografii, hołd dla jej twórców, przepięknie opisane odczucia ludzi, którzy zamykają w kadrach świat i uczucia. Ludzi, którzy na kawałku papieru umieszczają życie i śmierć. 
"Są zarówno lustrami jak i oknami. Historia, którą opowiada fotograf i nieskończone interpretacje obcych ludzi. Idealne ujęcie żyje. Oddycha. Rozwija się. Ludziom się wydaje, że to muzyka jest uniwersalnym językiem. Nie. Jest nim fotografia." (str.218)
Tak pięknych opisów miłości do pracy, wartości fotografii jako sztuki ale i powołania, nie spotkałam jeszcze nigdy. I one, wraz z poprzednio wspomnianymi opisami teksańskiego świata, budują mój zachwyt.

Naprzeciw pięknu amerykańskiego stanu oraz chwil zatrzymanych w kadrze, autorka stawia złodzieja czasu i pamięci - demencję. Wedle jej słów: "Demencja jest jak bezkarny seryjny zabójca. Przynajmniej na razie bezkarny" (str.410 Podziękowania). Z jej powodu Carl, uniewinniony od zarzutów zabójstwa, trafił do przechodniego domu, to ona nie pozwala mu nigdy być pewnym tego, co sam opowiada, to ona wreszcie czyni z niego tak ciekawą postać w tej niezwykle obrazowej, namalowanej pięknymi opisami książce.
"Demencja to przecież nie piękne wieczorne niebo, tylko ocean mgły, niekończący się bieg po plaży o północy, odgłos kroków prześladowcy na piasku. Biegnij dalej albo rzuć się w czarne fale." (str.42) 

Można mnożyć zalety, które spowodowały moje oczarowanie i postawienie tej książce tak wysokiej oceny. Nie wolno jednak zapomnieć, że autorka tworzyła thriller, nie zaś opis do albumu fotograficznego. Bez obaw, z tego zadania także wywiązała się wyśmienicie. Bywa, że lekko straszy, bywa, że niepokoi faktem, że sam czytelnik nie potrafi znaleźć wyjaśnienia pewnych zjawisk, wreszcie, znajduje miejsce na próby zabójstwa, na ciemne, wrogie pomieszczenia, na krew i lęk. Co więcej, nawet miłość romantyczna dostaje tutaj dla siebie trudne, niekoniecznie szczęśliwe ale prowadzące do spełnienia poletko.  

Książka jest moim zdaniem wyśmienita. Zarówno forma, która mieszając gatunki nie traci nic z założeń thrillera psychologicznego, jak i treść zachwycająca opisami, emocjami, współodczuwaniem,dostarczająca momentów, w których mamy ochotę spojrzeć za siebie powodują, że odkłada się ją z żalem. Oby więcej takich książek, które zabierają nas w inny świat, czarno-biały w radościach, smutkach i ilustracjach ale jakże barwny emocjonalnie. 

Wydawnictwo: W.A.B., 2019
Tytuł oryginału: paper Ghosts
Tłumaczenie: Jacek Żuławnik
Liczba stron: 416
 
dziękuję wydawnictwu W.A.B. za przedpremierowy egzemplarz recenzencki

piątek, 11 stycznia 2019

O karze za grzechy. Czasem własne.

"Pokuta" Max Czornyj  7,5/10



"(...) W księdze Izajasza napisano
'Przygotujcie rzeź dla jego synów
z powodu niegodziwości ich ojca'"(str.243) 

Każdy grzech, który pociągał za sobą ofiarę, czy to złożoną w hołdzie złemu, czy też poniesioną przez dotkniętych działaniami mordercy, powinien być okupiony pokutą. Na tyle adekwatną do popełnionych czynów, by porażony działaniami psychopaty czytelnik odniósł wrażenie, że sprawiedliwości stało się zadość. A co, jeśli pokutujący morderca okaże się odpowiadać za nie swoje czyny? A co, jeśli chora krew doprowadzi do tego, że w pokucie najczynniej uczestniczył będzie człowiek, który przywiódł za kraty mordercę? A co, jeśli grzesznik, w ostatnim przypływie świadomości uczyni z pokuty szlachetny uczynek? Nie ma oczywistości u Maxa Czornyja, to co uznajemy za zadośćuczynienie, zostanie przykryte mieszanymi uczuciami, zaskoczeniem, zupełnie odmiennym od spodziewanego zachowaniem. I dlatego "Pokuta" nie pozwala się nudzić i zasługuje na miano dobrej książki. 

Przez wszystkie części cyklu Eryk Deryło poświęca czas, upór, zdrowie, czasem prawie życie, by zakończyć serię porwań i morderstw dokonywanych głównie na kobietach. Początek "Pokuty" to moment, w którym wszystko wydaje się zmierzać ku szczęśliwemu zakończeniu. Winny czeka w szpitalu psychiatrycznym na orzeczenie lekarskie, policjanci oddychają z ulgą, znika z ulic strach przed psychopatycznym porywaczem. Zaś sam komisarz Deryło może snuć plany zasłużonego odpoczynku w gronie rodzinnym, po okupionym ranami ciała i duszy ujęciu psychopatycznego Cztery Iksa. I jeśli chodzi o spokój i ukojenie to tyle Proszę Państwa. Przecież to kryminał Maxa Czornyja. 

Podobnie jak w poprzednich tomach, tutaj także autor wsadza czytelnika na kolejkę górską, która pędzi bez opamiętania, nie pozwalając na głębszy oddech. Spodziewający się odpoczynku bohater zostaje natychmiast postawiony pod ścianą czujności i mobilizacji do dalszej wytężonej pracy. Sprawa bowiem bynajmniej nie okazuje się zamknięta ba, nawet lekkie przymknięcie byłoby eufemizmem. 

"W jednej chwili pracowicie układana kostka Rubika znowu się rozjechała. najchętniej wyrwałby jej poszczególne elementy i zdeptał. (...) Dziewczyna, którą widział, ponoć nie istniała. Dycz, z którym stał twarzą w twarz, ponoć nie mógł być Dyczem. W podziemiach bunkra trafiają na istny gabinet doktora Frankensteina, a do tego ktoś bawi się zapałkami. Czy to możliwe, żeby Iks... " (str.184-185)
Pojawiają się nowe morderstwa popełnione z wyjątkowym okrucieństwem, znikają kolejne kobiety, także związane ze śledztwem, z niektórych, mało spójnych wypowiedzi osadzonego, wysnuwane są wnioski, które wskazują miejsca kolejnych niewiarygodnych tortur. 
Jeśli zatem pościg został zakończony, to kto odpowiada za to co się dzieje w zewnętrznym świecie?
Kim naprawdę jest Józef D., co steruje jego myślami, czy kolejne wydarzenia to sprawka naśladowców, równie chorych krewnych czy telepatii? 
Ile osób, umysłów, chorych wyobrażeń tworzy zamknięty obraz psychopaty?

W książce, zapowiadanej jako ostatnia część cyklu, choć moim zdaniem zakończenie na to nie wskazuje, autor pozostaje wierny swojemu stylowi pisania. Rozszarpuje opowieść na rozdziały, które kończą się omalże w środku zdania, zatem nie kontynuowanie czytania jest zupełnie niemożliwe. Nadal wylewa na czytelnika wiadra krwi i organów, wskazując przy tym ze stoickim spokojem, krok po kroku, jak dokonywano tortur i okrutnych mordów. Dla mnie jest już tego nieco za dużo, poczułam przesyt, momentami odnosiłam wrażenie, że zapętliłam się w jakimś dziwnym świecie wyobraźni testującej na czytelniku kolejne pomysły z najbardziej chorych snów psychopaty. 

Na szczęście autor pozwala na ucieczkę w stronę psychologii i psychiatrii, obdarza bohatera wieloraką osobowością, nakazuje profilerom, śledczym, lekarzom poznawać krok po kroku tajniki zachowań osoby zupełnie dla nich niezrozumiałej. 

"Zmiany podświadomości były jak gra w piłkę z samym sobą. Raz rzucał jeden, zaraz drugi, a potem kolejny i tak w kółko. Bez końca. Tylko że niektórzy cicho siedzieli na trybunach i czekali na swoja kolejkę, inni w ogóle nie mieli ochoty na grę, a jeszcze inni cały czas krzyczeli, dopingując pozostałych lub żądając oddania im piłki." (str.84)
Szkoda tylko, że czasami pojawiają się błędy merytoryczne, które osobom znającym wspomniane nauki, brzmią niczym zgrzyt w dobrze naoliwionej maszynie. 
Nie rozumiem też wprowadzenia wątku brata. Czy ma on opowiedzieć o Deryle jako o, jednak wrażliwym i dręczonym jak inni traumami z przeszłości, słabym człowieku? Przecież dostajemy to w każdym słowie troski o córkę i żonę, w każdej z jego emocjonalnych wypowiedzi i w momentach, gdy i on traci panowanie nad pozornie stalowymi nerwami. O ile dzieciństwo Cztery Iksa to dla mnie strzał w dziesiątkę (ależ to jest mocne!), o ile też wyprowadzenie Deryły poza komisariat na ciepły, domowy fotel bardzo służy atmosferze i nagłym zmianom akcji, o tyle problemy małżeńskie Brzeskiego i suche, oparte na wzajemnych oskarżeniach kontakty z matką komisarza zdają się być albo zbędne albo źle osadzone w kontekście. Bo być może tytułowa pokuta byłaby niepełna bez powiązania tych wszystkich aspektów, może to tylko ich pomieszanie odpowiednio maluje końcowe sceny? Być może chodzi o ból, który szarpiąc wnętrzem nie pozwala bohaterowi na poczucie spełnienia i satysfakcji. Bo przecież "Nawet najbardziej racjonalny człowiek przegrywa walkę z własnymi demonami." (str.382)
Mogę się domyślać intencji autora, a pewność byłaby chyba tutaj bardziej wskazana. 

Można powiedzieć, że nie jest to traktat naukowy lecz fikcja. Że nie o idealnie logiczne połączenia tutaj chodzi, ale o bardzo cierpką ale wytrawna rozrywkę. I pozwolę sobie przychylić się do tego stanowiska, bowiem autor, swoim płynnym językiem, wartkością akcji, nagromadzeniem potrzebnej tutaj brutalności i realizmem opisów, zasługuje na taki bilecik ulgowy. Nie ulega bowiem wątpliwości, że "Pokuta" czyta się bardzo dobrze a zakończenie... Na miłość boską panie Czornyj! 

Wydawnictwo: Filia, 2018

Cykl: Komisarz Eryk Deryło (tom3)
Seria: Mroczna strona
Liczba stron: 448